"Grabarze mimo woli", czyli najnowsza "Gawęda Wodza"

2024-07-31 09:35:22(ost. akt: 2024-07-31 14:20:04)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Kilka niemiłosiernie zakurzonych Honkerów zbliżało się powoli do bazy. Był sobotni wieczór i dochodziła godzina 19.00, kiedy sznur aut leniwie toczył się po rozgrzanym asfalcie.
Wysoko, na obrotowych siedziskach tkwili celowniczowie karabinów maszynowych, którzy czujnie rozgadali się wokół, a za ich wzrokiem niestrudzenie podążały wyloty luf. Dzielnie asystowali im strzelcy karabinków szturmowych „Beryl”, odpowiadający zawsze za stronę przeciwną do tej, omiatanej przez kaemy. Niżej, w szoferkach siedzieli kierowcy, a obok nich – prowadzący korespondencję radiową – dowódcy pojazdów. W pierwszej terenówce, z mapą rozłożoną na kolanach, działał dowódca pododdziału, jednak niewiele miał roboty, bowiem po czterech miesiącach nieustannego operowania w świętym mieście szyitów, Karbali, jego żołnierski zespół działał w sposób wręcz absolutnie doskonały. Oczywiście, on zdawał sobie sprawę, że rutyna bywa niebezpieczna i zgubna, ale rzeczą znacznie gorszą od niej jest nadgorliwość i zbędne wprowadzanie zamętu. Kilkaset metrów przed bramą wjazdową pierwszy pojazd stanął na poboczu jezdni, a za nim posłusznie wyhamowały pozostałe auta kolumny. Wiedzieli, że muszą czekać, aż zmiennicy opuszczą ufortyfikowany obóz i przejmą ich obowiązki patrolowe, więc niecierpliwie wpatrywali się w stalowe wrota. Wreszcie jedna z wierzei uchyliła się i zaczęła wypluwać wojskowe samochody. Gdy dwa sznury aut zrównały się ze sobą, ci kończący zmianę unieśli ręce w przyjaznym geście i chóralnie zakrzyknęli: „Nogi razem!”.

„Nogi razem!” było pozdrowieniem wszystkich polskich spadochroniarzy wojskowych, a sama fraza powstała dekady temu, gdy wypracowano technikę lądowania ze spadochronem desantowym. Kiedy skoczek, obciążony całym wojennym ekwipunkiem, zbliżał się szybko do ziemi, wówczas obowiązkowo musiał mocno złączyć obydwie kończyny dolne w kolanach i kostkach, co pozwalało uniknąć kontuzji podczas przyziemiania. Prowadzący szkolenie teoretyczno-praktyczne instruktorzy spadochronowi setki razy i do znudzenia przypominali: „Lądujemy na dwie nogi razem!” i z czasem okrzyk ów, w skróconej wersji, stał się znakiem rozpoznawczym żołnierzy wojsk powietrznodesantowych. To oni, najlepsi z najlepszych, bronili – w kwietniu i maju 2004 roku – Karbali przed atakami powstańców mahometańskiego duchownego Muktady as-Sadra i zadanie swe wykonali celująco. To oni, najdzielniejsi z dzielnych, wciąż mieli inicjatywę w metropolii, choć przeciwnik dysponował niewspółmiernie większymi siłami. To kilkudziesięciu z nich, po wielodobowym operowaniu w terenie, zjeżdżało teraz do miejsca stacjonowania, aby zatankować pojazdy, uzupełnić amunicję, żywność i wodę oraz ogolić się, wykąpać i przespać. Wszystko szło zgodnie z planem i przeszkodzić mógł im chyba tylko jakiś cud.

Cuda się zdarzają i dotykają nawet tych, których trudno posądzić o żarliwą religijność. Pierwszą oznaką palca bożego był chorąży z sekcji operacyjnej sztabu batalionu, zbliżający się szybkim krokiem do dowódcy patrolu, który – stojąc przy otwartych drzwiach swego auta – starannie otrzepywał z pyłu kamizelkę przeciwodłamkową. Gdy sztabowiec podszedł, rzucił szybkie: „Cześć!” i wyciągnął dłoń na powitanie. Po uściśnięciu rąk oficer w stopniu kapitana – wysoki, żylasty spadochroniarz – zapytał: „Czego?!”. Przybyły roześmiał się szczerze i rzekł: „Idź się umyj, ogol, załóż jakiś nieśmierdzący ancug i na godzinę 21.30 przyjdź do sztabu. Chce z tobą gadać ‘camp commander’”.

„Camp commander” był zastępcą dowódcy batalionu, majorem, człekiem cieszącym się wielkim szacunkiem i estymą, toteż – pomimo oddalającej się wizji snu – zagadnięty nawet nie zaprotestował. Potwierdził krótko: „Dobrze, będę o czasie!”, po czym poszedł do swojej kwatery, aby doprowadzić się do porządku. On wiedział, że wzywający musiał mieć jakiś bardzo poważny powód, skoro zdecydował się zorganizować odprawę o tak później porze i zaprosić na nią oficera, który powinien wypoczywać po wykonaniu nużącego zadania. Wojna to nie czas na debatę o prawach, a skupienie się na obowiązkach.

Obowiązkowy dowódca pododdziału zameldował się w kontenerze sztabowym tuż przed wyznaczoną godziną. Przy ogromnym, zasłanym mapami stole czekał już major z sekcji rozpoznawczej brygady, dwóch kapitanów służących w komórce operacyjnej batalionu i jakiś obcy cywil. Kapitan przywitał się ze wszystkimi kolejno, a z wymruczanego przez nieznajomego „hi” wywnioskował, że gość jest Amerykaninem. O nic jednak nie pytał, bowiem żelazna zasada głosiła, że każdy z nich ma wiedzieć tyle i tylko tyle, ile jest mu niezbędne do wykonania zadania. Zresztą, zastanawianie się nad obecnością człowieka z zewnątrz nie trwało zbyt długo, bowiem punktualnie o godzinie 21.30 zjawił się oczekiwany zastępca.

Zastępca, jak zwykle rzeczowo, zapoznał wszystkich z trzymanym w dłoni INTREP-em (skrót od ang. Intelligence Report – raport wywiadowczy) przysłanym ze sztabu Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Dokument oznajmiał, że tej nocy przez Karbalę ma być szmuglowana broń. Ponadto, ku zdumieniu zebranych, znalazł się w nim cały akapit głoszący, że przemytnicy mogą przewozić także kompletne umundurowanie armii Stanów Zjednoczonych oraz – rzecz jeszcze bardziej nieprawdopodobna – posiadają amerykańskie miny przeciwpancerne i materiały wybuchowe. Gdy ‘camp commander’ skończył czytać, jeden z kapitanów-operacyjnych rzekł do dowódcy patrolu: „Słuchaj, znasz miasto jak nikt. Czy jesteś w stanie schować się dwoma autami w jakimś zaułku przy skrzyżowaniu w kwadracie ‘Delta dwa’, czekać tam na gości, a jeśli się pojawią, to zwyczajnie ich ostrzelać i odjechać? Nie zależy nam na nawiązaniu walki, ale chodzi o to, by oni jak najszybciej opuścili teren zabudowany i wyjechali na pustynię, a wtedy my wezwiemy ‘Apache’ i one załatwią sprawę. Ty do niczego się nie mieszaj!”. Kapitan zapytał: „Powiedz mi tylko, skąd oni mają ten jankeski złom i fatałaszki, co?”. Operacyjny nic nie odpowiedział, a jedynie zerknął wymownie na cywila, ten zaś chrząknął i rozpoczął od sakramentalnego, zastrzeżonego wyłącznie dla oficerów „sir”, po czym z ust jego popłynęła przerywana, pełna wstydliwych westchnień opowieść o tym, jak kilka dni wcześniej włamano się do amerykańskich magazynów logistycznych w Kuwejcie, skąd skradziono mundury, buty, elementy żołnierskiego ekwipunku i – co najgorsze – broń, miny oraz materiały wybuchowe. Słuchający już po chwili zrozumiał, że naświetlający rzecz całą narrator jest pewnie funkcjonariuszem wojskowego kontrwywiadu, stąd i obecność przy nim polskiego majora z brygadowej komórki rozpoznawczej. Kilkadziesiąt sekund zastanawiania się i wysoki oficer powiedział do zastępcy dowódcy batalionu: „Wezmę dwa auta i siedmiu żołnierzy. Ja będę ósmym. Zasadzę się na ‘Delcie drugiej’, a kiedy goście podjadą, to sprzedam im kilka trafnych z kaemów i spadam. Proponuję, aby po mojej komendzie ‘Błysk!’ posterunek otworzył bramę i wpuścił mnie bez czekania. Czy pan to akceptuje?”. Zamyślony „camp commander” pokiwał głową aprobująco po czym dodał: „Tak, proszę tak wykonać. Aby nie doszło do jakiejś jatki, to ja zaraz pościągam do środka wszystkich naszych i zadzwonię do Bułgarów, by oni też zjechali wszyscy z miasta. Proszę wyruszyć punktualnie o północy, zachowując bezwzględnie ciszę radiową. Będzie pan już wtedy na mieście całkowicie sam. Powodzenia!”. Po tych słowach kapitan wyszedł ze sztabu i udał się do swojej niewielkiej izdebki, by opracować plan zasadzki na przemytników.

Przemytników wciąż nie było, a godziny – jak zwykle w takich sytuacjach – płynęły w żółwim tempie. Znudzeni żołnierze już nawet ze sobą nie rozmawiali, tylko zajęli się najważniejszymi sprawami, czyli drzemaniem w niewygodnych pozycjach. Jedynie celowniczowie karabinów maszynowych, czujni niczym żurawie, z noktowizorami na oczach rozglądali się dookoła. W pewnej chwili dostrzegli sunący w ich kierunku sznur białoniebieskich, półciężarowych Toyot. Wszyscy wiedzieli, że to ochrona generała Abbasa Fadila al-Hasaniego, komendanta policji miasta Karbala. Gdy funkcjonariusze zbliżyli się do pierwszego Honkera, jeden z nich – łamaną angielszczyzną – zaczął wypytywać Polaków, co tutaj robią. Arabowie napotkali jedynie zaporę niechętnego milczenia, więc ich okrzyki stały się bardziej natarczywe. Wreszcie, siedzący wysoko kaemista, chyba już nieco poirytowany wścibstwem stróżów prawa, odparł zdecydowanie: „Yalla! Yalla!”. Słówko owo – ulubione przez poganiaczy wielbłądów – posiada wiele znaczeń, ale tutaj konkretnie nakazywało, ni mniej, ni więcej, tylko: „Spierdalać”. Żołnierz poparł swoją komendę ruchem lufy w ich stronę, co chyba było głównym przyczynkiem do szybkiego startu sznura japońskich samochodów, któremu towarzyszył pisk opon. Nienawiść pomiędzy wojskami koalicji antysaddamowskiej i policjantami była tak wielka, że nikt już nawet nie ukrywał swych uczuć, a jej praźródłem było to, że polscy spadochroniarze nie pozwalali owym lokalnym bandytom w mundurach grabić miejscowych sklepikarzy i ściągać haraczy od kupców, co było w mieście wieloletnią tradycją. Trudno, aby po znacznym spadku wpływów, Irakijczycy z tej formacji pałali większą sympatią do przybyszów z dalekiej Bulandy.

Przybysze z dalekiej Bulandy, ci sterczący na zasadzce, już mieli kończyć nocne łowy, gdy, niespodziewanie, zza zakrętu wyłonił się zdezelowany Moskwicz 412. Jeżdżąca kupa złomu produkcji radzieckiej, wypuszczona z fabrycznej taśmy gdzieś pośrodku ery panowania Leonida Iljicza Breżniewa, pewnie nie wzbudziłaby niczyich podejrzeń, gdyby nie wielka skrzynia przymocowana do jej dachu. Kierowca dowódcy rzekł: „Kapitanie, mamy ich! Trzeba walić z karabinów!”. Oficer usłyszał szczęk odbezpieczanej broni maszynowej, ale jakiś wewnętrzny głos kazał mu cicho krzyknąć: „Czekać! Bez ognia! Tylko po mojej wyraźnej komendzie!”. Zawiedziony celowniczy stęknął: „No przecież to oni! W tej skrzyni mają trefny towar! To oni!”. Dowódca rozkazał: „Jedziemy za nimi!” i dwa Honkery raźno ruszyły za samochodem osobowym.

Samochód osobowy dogonili po kilku minutach i kierowcy z pościgu zaczęli dawać światłami sygnały do zatrzymania. Moskwicz nie usłuchał, więc kapitan rzucił: „Daj mu krótką nad dachem!” i po chwili kilka pocisków smugowych podziurawiło niebo. Radziecka maszyna zaczęła wytracać prędkość, po czym stanęła na poboczu, a jej kierowca wyłączył silnik i światła. Paręnaście sekund później wszystkie drzwi gruchota otworzyły się jednocześnie i, niczym po komendzie, wysiadło z niego czterech mężczyzn odzianych w jasne galabije i kolorowe kefije. Podróżnicy na nic nie czekali, tylko karnie położyli się na asfalcie twarzami do dołu i zapletli ręce na karku. Kierowca wychrypiał z podziwem: „Wyszkoleni. Zawodowcy!”, kapitan rzucił do celowniczego kaemu: „Ty ubezpieczaj”, a do żołnierzy z drugiego pojazdu: „Szukać ich!”, po czym zapanował zorganizowany rejwach.
Zorganizowany rejwach zakończył się po minucie, gdy spadochroniarze ukończyli rewizję leżących i wnętrza Moskwicza. Jeden z nich podszedł do dowódcy i powiedział: „Czysto wszędzie!”. Wysoki oficer rzekł: „Każ im zdjąć skrzynię z dachu i niech odbiją wieko. Trzymajcie się wszyscy z daleka od tego pakunku – minimum kilka metrów!”. Sekundy po otrzymaniu migowego polecenia, Irakijczycy ostrożnie zdjęli ładunek z dachu auta, postawili starannie na ziemi, kierowca wyjął z bagażnika łyżkę do opon i kilkoma zgrabnymi ruchami uniósł górne deski, po czym szerokim gestem ręki zaprosił kapitana do dokonania kontroli zawartości wnętrza drewnianego pudła. Ten podszedł bliżej, z lekkim wahaniem zerknął do środka i pobladł, jakby zobaczył samą śmierć.

Śmierć miała postać starego Araba, który leżał płasko w skrzyni – był to najbardziej autentyczny nieboszczyk pod tą długością i szerokością geograficzną. Wszyscy zrozumieli, że Moskwiczem nie poruszają się żadni przemytnicy broni, a jest to jedynie zwyczajny karawan pogrzebowy. Dowódca rzucił sucho: „Spadamy!” i chwilę później Honkery mknęły do bazy. Gdy dotarli na miejsce, kapitan rozkazał wojsku iść spać, a sam poszedł do sztabu, gdzie czekał na niego jeden z operacyjnych. Tam opowiedział mu swoją funeralną przygodę i odebrał solenne przyrzeczenie, że nikt i nigdy – ale dosłownie nikt i nigdy – nie dowie się, jakiż to ładunek odkrył nocny patrol. On wiedział, że gdyby sprawa się wydała, stałby się pośmiewiskiem całej jednostki.

Cała jednostka śmiała się z nieszczęśnika już kilka godzin później. Wieść o napadzie na auto przewożące truposza rozeszła się lotem błyskawicy i powtarzali ja wszyscy. Gdy w porze obiadu oficer wszedł na stołówkę, najpierw powitała głucha cisza, a następnie wszyscy ryknęli gromkim śmiechem. Cały batalion bawił się znakomicie przez kilka dni, na co obśmiewany w ogóle nie reagował. On jedyny wiedział, że wszystko zakończyło się najlepiej, jak mogło. Co stałoby się, gdyby – zgodnie z poleceniem – otworzył ogień do czterech bezbronnych cywilów? Masakra! „Camp commander” specjalnie dłużej uścisnął mu dłoń przy powitaniu i szepnął: „Dziękuję!”. Ci dwaj oficerowie rozumieli, że dzięki spokojowi i mądrej decyzji, polscy żołnierze nie stali się grabarzami mimo woli.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 31 lipca 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:

Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.