„Wojenny ekumenizm”, czyli najnowsza "Gawęda Wodza"

2024-07-17 08:47:38(ost. akt: 2024-07-17 08:58:28)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Od topornego, zbitego z grubych desek stołu podniosło się jednocześnie trzech mężczyzn odzianych w pustynne mundury Wojska Polskiego.
Uścisnęli sobie wzajemnie dłonie i najstarszy z nich, noszący na naramiennikach dystynkcje majora, rzucił na pożegnanie: „Powodzenia, panowie!”. Dwaj pozostali w stopniach kapitanów odparli zgodnym chórem: „Dziękujemy!”, po czym wszyscy rozeszli się w różnych kierunkach. Postronny obserwator mógł odnieść wrażenie, że ludzie ci zakończyli jakąś ważną naradę i miałby rację, bowiem właśnie dobiegła finału codzienna odprawa zadaniowa w – położonej w Karbali – bazie Polskiego Kontyngentu Wojskowego, wchodzącego w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku. Po przebyciu kilku metrów, jeden z byłych obradujących przystanął, zapalił papierosa, zaciągnął się z rozkoszą dymem i znów powolnym krokiem ruszył przed siebie. Był to wysoki smukły żołnierz o bardzo krótko ostrzyżonych włosach i ze starannie ogoloną twarzą. Podwinięte rękawy uniformu odsłaniały opalone żylaste przedramiona, co pozwalało wnioskować, że spędza on wiele czasu na hali sportowej intensywnie trenując, za czym – dodatkowo – przemawiał jego sprężysty krok. Gdy oficer przechodził obok niedomkniętych drzwi jednego z kontenerów sztabowych, z wnętrza dobiegł go czyjś głos: „Miałeś przyjść do mnie, łotrze z Golgoty, i się wyspowiadać!”. Zagadnięty przystanął, zwrócił głowę w kierunku mówcy i szyderczo odparł: „Padre, święty mężu! Akurat ciebie nie mogę maltretować mymi grzechami, albowiem psycha twa delikatna mogłaby doznać poważnego uszczerbku!”. Po czym, już na poważnie, indagowany palacz tytoniu dorzucił: „Cześć, Mariusz!”.

Mariusz był kapelanem brygadowej grupy bojowej, kapitanem i księdzem lub – jeśli ktoś woli – księdzem i kapitanem w jednej osobie. Mariusz był legendą wojsk powietrznodesantowych; najlepszym duchownym wśród spadochroniarzy i najlepszym spadochroniarzem wśród duchownych. O Mariuszu krążyło wiele plotek głoszących, między innymi, że potrzebującym nigdy nie odmawiał wsparcia finansowego i, co więcej, nieszczególnie upominał się zwrotu pożyczonych kwot. O Mariuszu mówiono, że potrafił pójść do dowódcy batalionu i wyprosić darowanie kary za drobne uchybienie w służbie, szczególnie, jeśli winowajca był duszą rogatą, ale poczciwą. O Mariuszu szeptano, że nigdy nie wypytywał o grzechy podczas spowiedzi i, co najważniejsze, stukał w konfesjonał zawsze w takim momencie, iż petent odchodził od kratki ekspiacyjnej niezwykle zadowolony. Żołnierze żartowali, że w podparyskim Sèvres winno się umieścić popiersie Mariusza, jako wzorzec kapelana wojskowego, co było zgodne z prawdą. Mariusz ludzi lubił i szanował, a ludzie lubili i szanowali Mariusza. I oto była cała tajemnica wiary.
Wiara jakoś omijała miłośnika papierosowego dymku, więc, przy każdym ich spotkaniu, duchowny starał się nawrócić zbłąkanego. Po chwili obydwaj przycupnęli na wypełnionych piaskiem workach fortyfikacyjnych i ksiądz zapytał: „Masz dziś wolne?”. W odpowiedzi usłyszał, że jego kompanion jest właśnie po odprawie instruktażowej z zastępcą dowódcy batalionu, a noc spędzi kierując pododdziałem szybkiego reagowania, tak zwanym „kłikiem” (QRF – ang. quick reaction force, stąd spolszczona, skrótowa nazwa „kłik”). Rozmowa szybko zeszła na tematy prywatne, czas – jak zawsze w takich wypadkach – zaczął wartko płynąć i, nie wiedzieć kiedy, zrobiło się ciemno. Koledzy już mieli przenieść się w jakieś oświetlone miejsce, gdy, niespodziewanie, ich pogawędka została brutalnie przerwana przez potworny huk.
Potworny huk zapoczątkował całą serię eksplozji, które miały miejsce gdzieś bardzo blisko. Ze sztabu zaczęli wybiegać żołnierze, by schronić się w betonowych bunkrach, kapelan – w którego dłoni magicznie pojawił się różaniec – wyszeptał: „Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi…”, ale pozostał na swoim miejscu, zaś wysoki kapitan zerwał się na równe nogi, wrzasnął: „Padre, ty się módl, a ja lecę!” i pomaszerował w kierunku bramy wjazdowej do bazy.

Brama wjazdowa do bazy była już otwarta. Silniki stojących przy niej kilku Honkerów miarowo pracowały, uzbrojeni żołnierze zajęli miejsca w pojazdach i wszyscy czekali na rozwój wypadków. Tak właśnie wyglądał gotowy do działania „kłik”; nikt o nic nie pytał i każdy znał swoje miejsce w ugrupowaniu. Dowódca zbliżył się do pierwszego auta, włożył na siebie czekające na niego w kabinie kamizelkę przeciwodłamkową i hełm, chwycił do ręki karabinek „Beryl”, otaksował wzrokiem kolumnę, po czym, już całkowicie gotów zajął swoją pozycję przy radiostacji.

Radiostacja przemówiła po dwóch minutach. Z głośnika dobiegał baryton oficera operacyjnego pełniącego służbę w Taktycznym Centrum Operacyjnym, „toku” (nazwa wywodzi się od skrótu TOC – ang. Tactical Operations Center, stąd spolszczona wymowa „tok”). Metaliczny głos wołał: „Rapid, tu 360! Odbiór!”. Dowódca grupy odpowiedział: „360, tu Rapid. Zgłaszam gotowość!”. Wtedy z „toku” padła komenda: „Rapid, zajmij Szakala 3. Osłaniaj! Wykonuj!”. Potwierdzenie nastąpiło natychmiastowo: „Tu Rapid. Zajmuję Szakala 3. Osłaniam! Wykonuję!”. Po chwili grupa aut niosąca uzbrojonych żołnierzy mknęła w kierunku tajemniczego „Szakala 3”.

Tajemniczy „Szakal 3” był silnie ufortyfikowanym rejonem, otoczonym systemem betonowych zapór, splątanych drutów żyletkowych i wysokich wałów usypanych z piasku. Całość szańców zamykała jedyną – szeroką, bo sześciopasmową – arterię prowadzącą wprost do bazy. Zespół dobrze uzbrojonych i wyszkolonych ludzi był w stanie zatrzymać tam nawet czołg, więc w momencie obsadzenia stanowisk ogniowych przez celowniczych karabinów maszynowych, zgrupowanie można było uznać za zabezpieczone przed atakiem z lądu. Kapitan rozkazał: „Pepanc i smuga! Ładuj!” i po chwili rozległ się charakterystyczny szczęk suwadeł i zamków wprowadzających naboje do komór. Z ciemności dobiegły chóralne głosy: „Gotów! Pepanc i smuga gotowe!” i dla wszystkich było jasne, że pododdział jest przygotowany do prowadzenia ognia i niszczenia lekko opancerzonych pojazdów przeciwnika oraz wskazywania celów amunicją smugową. Oficer, jakby mu było mało, cicho krzyknął: „Jano, weź Komara i zajmij stanowisko na wale. Strzelasz wyłącznie na mój sygnał!”. Krępy spadochroniarz ujął w dłoń granatnik przeciwpancerny polskiej produkcji, RPG-76 „Komar” i chyłkiem pobiegł w kierunku wielkiej kupy piachu, skąd zaraz przyszedł głośny szept: „Komar, gotów!”. Wtedy wszyscy odetchnęli z ulgą i rozpoczęli żmudne oczekiwanie.

Oczekiwali na ciężarówkę wypełnioną trotylem, prowadzoną przez samobójców. Partyzanci szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra, mieli opracowany pewien patent wdzierania się do baz wojsk koalicji antysaddamowskiej – odwracali uwagę wart powodując wybuchy w jakimś miejscu lub odstrzeliwując teren z moździerzy, a potem – z kierunku przeciwnego – nadjeżdżał rozpędzony pojazd, forsował bramę i wybuchał już wewnątrz umocnień. W kabinie siedziało zawsze dwóch Arabów: pierwszy, przykuty kajdankami do kierownicy, sterował śmiercionośnym wehikułem oraz drugi – leżący na podłodze i przywiązany do jakiejś metalowej ramy – wciskał do oporu pedał akceleratora. Silnik był osłonięty żaluzją wykonaną z grubej blachy, dlatego dowodzący „kłikiem” rozkazał załadować amunicję przeciwpancerną do kaemów i zająć dogodne stanowisko celowniczemu granatnika „Komar”.

„Komar” wciąż milczał, podobnie karabiny maszynowe, gdy na horyzoncie pojawiła się jasna plama. Pierwsze promienie słońca oświetliły rozporoszone Honkery, w szoferkach których spali kierowcy. Na skrzyniach ładunkowych aut drzemali strzelcy karabinków „Beryl” i tylko jeden z nich rozglądał się bacznie wokół. Doświadczeni spadochroniarze musieli podzielić nocne czuwanie tak, aby każdy złapał choć kilka godzin drzemki, bowiem nikt nie wiedział, ile czasu spędzą w terenie; równie dobrze mogło to być kilkanaście godzin, jak i kilka dób, więc regeneracja była konieczna. Kapitan tkwił przy radiostacji całą noc, ale taki już los dowódcy. Gdy świat nabrał blasku dnia, odezwało się radio: „Rapid, tu 360. Rapid, jedź pod meczecik i zobacz, co tam walnęło. Melduj po rozpoznaniu osobiście w toku!”. Wywołany rzekł do mikrofonu: „Działam!”, po czym wyskoczył z kabiny, rozprostował zastane kończyny i półgłosem rozkazał: „Zwijać się! Ruszamy za trzy!”. Po tych słowach nastąpił kontrolowany rejwach – żołnierze zaczęli podnosić się z nocnych legowisk, zbierać broń oraz ekwipunek i zajmować swoje miejsca w autach. Po trzech minutach – zgodnie z poleceniem – kawalkada aut ruszyła w kierunku meczeciku.

„Meczecik” był niewielkim miejscem kultu religijnego położonym kilkaset metrów od bazy. Owa zdrobniała nazwa została mu nadana przez polskich żołnierzy, aby natychmiast rozróżnić go od potężnych budowli sanktuarium Imama Husajna i świątyni al-Abbasa, miejsc pielgrzymek szyitów z całego świata, zwanych slangowo „meczetami”. Zawiadywał nim sędziwy muezzin, zawsze odziany w szarą galabiję i tegoż samego koloru zwój tkaniny na głowie, przypominający nieco turecki turban. Jako jedyny w okolicy był wyraźnie wrogo nastawiony do Polaków, więc i oni unikali kontaktu z duchownym. Sznur Honkerów zatrzymał się nieopodal wrót wkomponowanych w mur okalający budynek, ludzie wyskoczyli z pojazdów i zaczęli systematycznie przeczesywać teren. Po chwili, jeden z nich krzyknął: „Jest bania! Dowódco, dzwonimy po saperów, niech podejmują!”. Kapitan podszedł do wołającego, zerknął na podłoże, po czym szybko udał się do radiostacji i nadał komunikat: „360, tu Rapid. Daj saperów pod meczecik, bo mam złom z mośka osiem dwójki. Tylko brzechwy z gleby sterczą!”. W odpowiedzi usłyszał: „Będą u ciebie za pół dużej. Obstaw teren! Czekaj!”. Owym „mośkiem osiem dwójką” był radziecki moździerz wzór 1937, kalibru 82 milimetry, a „bańką” granat do niego. Niewybuch leżący na ziemi należało bezwzględnie unieszkodliwić, aby nie okaleczył jakiegoś dziecka, które – nieświadome zagrożenia – mogłoby próbować zabawy z zardzewiałą śmiercią. Przez pół godziny oczekiwania na patrol saperski kapitan intensywnie myślał, aż zaniepokoiło to jego kierowcę. Szeregowy nie wytrzymał, chrząknął i zagaił: „Dowódco, co dowódca tak czoło marszczy?”. Ten odrzekł: „Męczy mnie, jak to się stało, że w takich ciemnościach, ze starej ruskiej rury oni byli w stanie walnąć tak blisko bazy?”. Żołnierz wypalił: „Przecież Reczo służył na baterii kilka lat. I to jako dowódca działonu. On będzie wiedział!”. „Reczo” był kapralem, miał na imię Marek i zawsze stał gdzieś z boku. Mądry, spokojny, opanowany i wielki samotnik. Nie szukał znajomości, ani przyjaźni, choć był bardzo lubiany przez kolegów. Kapitan przywołał go ruchem ręki i, gdy podoficer podszedł, zadał mu pytanie o nadspodziewaną celność ognia. „Reczo” odpowiedział natychmiast: „Na minarecie świecą się jarzeniówki. Tamci obrali to za azymut, dali poprawkę na kierunku w lewo i walnęli. Abecadło strzelania z mośka. Na szczęście, nie mieli wprawy, więc granaty spadły poza bazę. Następnym razem pójdzie im lepiej!”. Kapitan wychrypiał: „Co z tym zrobić?”, a kapral wzruszył ramionami i odparł: „Zgasić minaret!”.

„Zgasić minaret!”, godzinę później wyskandował kapitan i triumfalnie powiódł wzrokiem po zebranych. Jeden ze słuchaczy, podpułkownik, wysyczał na owo dictum: „Ty, przez to słońce, to masz już rozum rozgotowany. Jak mam to zrobić niby, co?!”. Krytykiem inicjatywy i pytającym o sposób gaszenia jarzeniówek był dowódca batalionu, a owa żywa debata odbywała się w sztabie, już po unieszkodliwieniu moździerzowego granatu przez saperów i powrocie „kłika” do bazy. Pomysłodawca odparł radośnie: „Wyjadę z bazy na dwa auta, staniemy z przeciwnych stron i ostrzelamy minaret z kaemów! Wszystko się rozwali i po sprawie!”. Oficer starszy ukrył przerażoną twarz w dłoniach i wypalił: „Powiedz mi, dlaczego to akurat ja musiałem trafić na ciebie w życiu? Za jakie grzechy użeram się z tobą już tyle lat? Przecież, po ataku na miejsce kultu religijnego, mnie posadzą i jeszcze – co nie daj Boże – w jednej celi z tobą!”. Podwładny przyoblekł lico w obrażoną minę i odparował: „A kto by z panem taki czas wytrzymał? Tylko ja! Stale pan narzeka i marudzi, a ja…”. Kapitan nie dokończył swojej wypowiedzi, bowiem podpułkownik wrzasnął: „Dość! Masz już mi tu nie stękać! Radź teraz, co robić!”. Wysoki spadochroniarz odparł: „Dowódco, Mariusza trzeba tam zawieźć i niech on pogada z tym muezzinem, jak klecha z klechą. Obydwaj mają swoich szefów w niebiesiech, więc jakoś się dogadają!”. Stary wiarus obrzucił swego podkomendnego pełnym uznania wzrokiem i powiedział: „Idź do kaplicy, zabierz kapelana i jedźcie do meczeciku. Załatwcie to jakoś, bo nas tutaj wyduszą! Nie trwoń czasu!”.

Nie trwoniąc czasu kapitan poszedł do prowizorycznej kaplicy i już od progu zawołał: „Padre, zakładaj hełm i kamizelkę! Jedziesz pogadać ze swoim koleżką po fachu!”. Duchowny bez pytania przyodział wojenne atrybuty, chwycił w dłoń różaniec i kilka minut później, już na skrzyni ładunkowej pojazdu, uważnie słuchał opowieści dowódcy „kłika”. Po dotarciu na miejsce, ksiądz zdjął rynsztunek, wysiadł z auta, podszedł do bramy i zakołatał w nią delikatnie. Jedna z wierzei nieco się uchyliła i w szparze pojawiła się głowa muezzina. „As-Salāmu ʿAlaykum”, powiedział Mariusz. „As-ʿAlaykum Salāmu”, padło w odpowiedzi i obydwaj duchowni położyli prawe dłonie na swoich sercach. Po inicjalnej wymianie uprzejmości, mężczyźni zaczęli rozmawiać, machając przy tym energicznie rękoma. Nikt nie mógł zrozumieć dialogu, ale po kwadransie katolik wrócił do swoich z wyrazem zadowolenia na twarzy. Dowódca spytał: „Padre, dograłeś sprawę?”. Mariusz odrzekł: „Wieczorem się okaże. Będzie, co Pan Bóg zdecyduje!”.

Pan Bóg zdecydował – tej nocy wieża minaretu nie rozbłysnęła najmniejszym światłem. Podobnie działo się przez wszystkie następne noce, dzięki czemu nikt już nawet nie próbował ostrzeliwać bazy z moździerzy. Wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń chodzili dumni jak pawie, prześcigając się w podkreślaniu swych zasług. Jedynie Mariusz wciąż siedział w swojej kaplicy, spowiadał grzeszników, stukał nieustannie w konfesjonał i stale szeptał swoje modlitwy, przesuwając powoli w palcach paciorki różańca. Nigdy nikomu nie zdradził, o czym rozmawiał z muzułmanizmem, ale to bezsprzecznie on stworzył ten „wojenny ekumenizm”.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 17 lipca 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.