"Pustynny krąg kulturowy" i najnowsza Gawęda Wodza [OPOWIADANIE]

2024-11-27 09:36:45(ost. akt: 2024-11-27 09:41:40)

Autor zdjęcia: wm.pl

Dwa, grubo przyprószone pustynnym kurzem samochody osobowo-terenowe marki Honker, przez uchylone stalowe wrota wolno wtoczyły się do wewnątrz umocnień.
„Gravel” – czyli pokruszone w specjalnych młynach kamienie wielkości dużej śliwki, którymi grubo wysypano nawierzchnię w wojskowej bazie – chrzęścił pod oponami, kiedy auta zmierzały na swoje zwyczajowe miejsca postojowe. Już z daleka rzucały się w oczy, królujące na drzwiach pojazdów okrągłe bordowe emblematy, w które wpisano pikującego orła, wyobrażonego na tle białej czaszy spadochronu. Dzięki nim, nawet najbardziej niezorientowany w armijnych meandrach człek mógł wywnioskować, że oto ma przed sobą wojska powietrznodesantowe. Tak było w istocie, bowiem to niewielki pododdział złożony z polskich spadochroniarzy powrócił z patrolu, prowadzonego przez ostatnie dwie doby na terenie świętego miasta szyitów, Karbali. Z kabiny pierwszego Honkera energicznie wyskoczył wysoki żołnierz i – zanim zatrzasnął za sobą drzwi od strony pasażera – rzucił kierowcy zwięzłe komendy: „Zatankujcie auta. Zróbcie porządek na pakach. Zanieście źródła radiostacji do łącznościowców, żeby je naładowali. Uzupełnijcie wodę i żarcie. Po wszystkim, ty mi zamelduj, że gotowe. Aha, dopilnuj dobrze tego drugiego mistrza rajdowego, żeby też zrobił wszystko starannie i dokładnie! Działajcie!”. Pucołowaty, niewysoki komiliton kiwnął głową na znak, że przyjął polecenie, po czym zapytał: „Kapitanie, jak toto wszystko porobimy, to bede mógł iść chrapać, co?”. Oficer uśmiechnął się pod nosem i rzekł: „Tak, wyśpij się dobrze, żebyś – broń Boże – nie schudł!”. Siedzący na wysokim obrotowym fotelu, przyśrubowanym do skrzyni ładunkowej auta, celowniczy karabinu maszynowego zarżał rozkosznie, słysząc te słowa troski o tuszę swego kompana i dorzucił od siebie złośliwie: „Grubasie, do końca misji osiągniesz kształt doskonały – kulę!”. Wysoki spadochroniarz spojrzał na szydercę i, w ramach pracy dowódczo-wychowawczej, polecił mu: „’Kinder’, widzę, że energia cię rozpiera. Dlatego pomożesz kierowcom obsłużyć ich auta!”. Grymas rozbawienia natychmiast zniknął z twarzy pyskatego, rozbisurmanionego wojaka i już chciał replikować, ale spojrzał w oczy kapitana, zobaczył w nich gotowość do spacyfikowania każdego oporu, więc niechętnie wymruczał: „Tajes!”, po czym rozpoczął proces uwalniania swej broni z podtrzymującego ją jarzma. Dowódca odwrócił się na pięcie i wolnym krokiem pomaszerował w kierunku skupiska białych kontenerów mieszkalnych, w których znajdowały się pomieszczenia sztabu batalionu.

Pomieszczenia sztabu batalionu, z zaciemnionymi oknami i oświetlone podsufitowymi słabymi lampami, były pogrążone w półmroku. Przy radiostacjach dyżurował oficer operacyjny, a obok niego, pochylony nad ogromnym stołem, kreślił coś na mapie kapitan z sekcji rozpoznawczej. Przybyły rzucił półgłośne: „Cześć, wam, towarzysze!”, a gdy obydwaj sztabowcy spojrzeli na dowódcę patrolu, ów dodał: „Jak tam sytuacja taktyczna?!”. Dyżurujący porucznik zawołał: „O, wróciłeś, widzę. Dobra, to ja cię wypisuję w buchalterii, że jesteś już w bazie!”, i zaczął staranie wypełniać poszczególne rubryki w „Dzienniku działań bojowych”. Zwiadowca odłożył flamaster, podszedł do gościa, uścisnął mu rękę i zapytał: „Ty lepiej mów, co tam w strefie?”. I po chwili dorzucił: „No, bo u nas nic szczególnego się nie wydarzyło, oprócz awarii czajnika!”. Wysoki kapitan roześmiał się szczerze, zdjął hełm, okulary balistyczne i powiedział do sztabowca: „Chodź do mapy, pokażę ci trochę rzeczy!”. Po kilku chwilach, obydwaj oficerowie pochylali się nad stołem kartograficznym i przybysz, wskazując na planie adekwatne punkty oraz obszary, referował sytuację, jaka panowała w metropolii. Oficer sztabu słuchał bardzo uważnie i robił szczegółowe notatki. Doskonale pamiętał rzeź z 2 marca 2004 roku, jaką bojownicy z Dżama’at at-Tauhid wa-al-Dżihad, dżihadystycznej organizacji dowodzonej przez Abu Musaba az-Zarkawiego, urządzili w karbalskim sanktuarium Imama Husajna. Było to raptem cztery tygodnie wcześniej, kiedy szyici z całego świata tłumnie przybyli celebrować modlitwy w świętym dla nich miejscu, a liczba ofiar zamachu oscylowała wokół dwóch setek. Żołnierze i cywilni medycy służących na II zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, dokonywali niemalże cudów, niosąc na miejscu pomoc rannym i poszkodowanym muzułmanom oraz podczas ewakuacji do lokalnych szpitali tych w najcięższym stanie. Nie ulegało wątpliwości, co sprawozdawca jawnie przyznawał, że obecna sytuacja była nieco lepsza, niż ta sprzed miesiąca, ale wciąż daleka od pożądanego spokoju.

Pożądany spokój, od około czterech dób zakłócali obcy mężczyźni odziani w charakterystyczne czarne stroje, noszący zielone przepaski na głowach i uzbrojeni w karabinki Kałasznikowa. Wysoki desantowiec mówił o tym, że widział ich przemykających pomiędzy domostwami, wyglądających z okien sklepików i kryjących się w małych meczetach. On, wraz ze swoimi podwładnymi przybył do Karbali 23 stycznia 2004 roku i od tamtego dnia, lwią część czasu wszyscy spędzali w swoich autach, pilnie strzegąc kwartału miasta otaczającego bazę. Poznali już dobrze twarze większości Arabów, właścicieli i mieszkańców okolicznych willi, więc wiedzieli, że owe uzbrojone grupy wyznawców Allaha nie składają się z miejscowych. Zaobserwowali również, że funkcjonariusze podlegający generałowi Abbasowi Fadilowi al-Hasaniemu – dowódcy policji mufhazy i miasta Karbala – unikali kontaktu z owymi uzbrojonymi bojówkarzami, co pozwalało wysnuć wniosek, że tamci są groźni. Kapitan, co prawda, mógł doprowadzić do konfrontacji zbrojnej nadwiślańskich spadochroniarzy z synami Orientu, ale jako żołnierza wojsk koalicji antysaddamowskiej obowiązywały go surowe reguły prawne, według których ogień otworzyć było wolno jedynie w samoobronie. Działań zaczepnych zakazano, co utrudniało skuteczne prowadzenie operacji antyterrorystycznych, ale zasada „dura lex, sed lex” obowiązuje i basta! Gdy dowódca patrolu skończył referować, rozpoznawczy popatrzył na niego niespokojnie i zapytał: „Słuchaj, to się rozwinie w jakąś grubszą awanturę, co?”. Zagajony pokiwał potwierdzająco głową i już miał coś odrzec, kiedy niespodziewanie otworzyły się drzwi kontenera i stanął w nich dowódca batalionu.

Dowódca batalionu, ogorzały podpułkownik, rzucił okiem na swoich oficerów i przeciągłym głosem ni to oznajmił, ni zapytał: „Nie jest dobrze, pany, co nie!?”. Zwiadowca, nie czekając na dalsze słowa pryncypała, przemówił: „Jest tak dobrze, panie pułkowniku, że, praktycznie, pozostała nam tylko żarliwa modlitwa!”. Oficer starszy pochylił się nad wycyzelowaną mapą, potem zerknął do notatnika sztabowca, a na koniec, jakby szukając pocieszenia, spojrzał w twarz wysokiego kapitana. Ten tylko pokręcił przecząco głową, pozbawiając przełożonego resztek nadziei, więc podpułkownik rozkazał: „Idź, ogarnij się trochę. Sprawdź wojsko i sprzęt, a potem do spania! Auta blisko budynku mieszkalnego! Broni pokładowej nie demontować! Czas do wyjazdu: 15 minut od otrzymania sygnału! Działaj!”. Desantowiec mruknął nieregulaminowe: „Dobra!”, po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem podążył w kierunki piwnicznej nory, gdzie znajdowała się jego kwatera.

Kwatera była niewielkim pokojem, wykorzystywanym pierwotnie jako pomieszczenie magazynowo-gospodarcze kompleksu hotelowego, w którym obecnie stacjonowały wojska koalicyjne. Tam złożył swój bojowy rynsztunek, po czym udał się do łaźni, by dokonać wieczornych ablucji. Gdy skończył, zgodnie z wolą podpułkownika doglądnął swych żołnierzy i postawił im precyzyjne zdania, a następnie przejrzał pojazdy, karabiny maszynowe i radiostacje. Z zadowoleniem stwierdził, że wszystko jest w najlepszym porządku, toteż wsunął się do śpiwora i zasnął snem sprawiedliwego. Tak dobiegł końca wtorek, 30 marca 2004 roku.

31 marca 2004 roku, środa, zapowiadał się nudno, co niezmiernie ucieszyło wszystkich żołnierzy. Nikt nie angażował ich w żadne prace, więc snuli się bez celu na trasie łóżko-palarnia, najadali do syta, czyścili i naprawiali umundurowanie. Dochodziła pora obiadu, toteż kapitan siadł na chybotliwym taborecie i zaczął sznurować pustynny but, gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi jego izby i stanął w nich niewysoki, w właściwie niziutki major, szef sztabu jednostki. Gdy ujrzał odziewającego się gospodarza, zawołał teatralnym, udającym oburzenie głosem: „O, zbliża się czas karmienia, to i ty otworzyłeś swe kaprawe ślepia!”. Kapitan odrzekł: „Stachu, weź i mnie nie wk…”, ale nie dokończy zdania, bowiem niski oficer rozkazał: „Chodź ze mną szybko, bo ‘Stary’ na ciebie czeka. Jest też u niego ten Amerykanin, Terry!”.

Terry, niezwykle otyły i łysy jak kolano pięćdziesięciolatek z Arizony, pełnił obowiązki cywilnego gubernatora prowincji i miasta Karbala. Znał płynnie arabski, perski i francuski, był absolwentem iluś znakomitych uniwersytetów i, według słów jego osobistego sekretarza, tylko przeogromna, „niemedialna” tusza sprawiła, że nie został namiestnikiem całego Iraku. W Bagdadzie urzędował Lewis Paul Bremer III, ponoć bliski znajomy samego Henry’ego Kissingera, co tłumaczyłoby posadowienie owej miernoty na tak wysokim stołku, w czym – dodatkowo, a może przede wszystkim – pomogła mu uroda filmowego senatora. Sam Terry nigdy nie wypowiadał się na temat swego przełożonego, ale jego totumfacki już tak dyskretny nie był, stąd kapitan znał nieco kulisy polityki kadrowej, obowiązującej w ścisłym kierownictwie ośrodka zarządzającego okupowanym państwem i prowincją. Gdy oficer wszedł za majorem do pomieszczeń sztabu, dostrzegł swego dowódcę, dwóch żołnierzy z sekcji operacyjnej, zwiadowcę i łącznościowca. Ze względu na obfitość ciała, na parze złączonych ze sobą krzeseł spoczywał Terry, a tuż za nim stało czterech uzbrojonych mężczyzn w charakterystycznym, paramilitarnym przyodziewku. Spadochroniarz znał ich doskonale – byli to kontraktorzy z amerykańskiej firmy ochroniarskiej Blackwater Worldwide, która w Iraku ochraniała obiekty, konwoje i oficjeli. W karbalskiej bazie stacjonowało ich może ze trzy tuziny, w tym kilkunastu białych Jankesów, byłych żołnierzy formacji specjalnych, spadochronowych i piechoty morskiej oraz policjantów, eksfunkcjonariuszy z grup czynnie zwalczających terroryzm. Resztę stanowili Latynosi – głównie Wenezuelczycy i paru Kolumbijczyków – którzy, co wynikało z ich opowieści, mieli za sobą służbę w jednostkach walczących z kartelami narkotykowymi. Wszyscy, co do jednego, byli twardymi, zaprawionymi w walce weteranami, na których rzemiośle wojennym można było śmiało polegać. Kiedy desantowiec przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi wejściowe, powitał całą ekipę dalekim od wojskowego języka pozdrowieniem: „Witajcie, szlachetnie urodzeni!”.

„Szlachetnie urodzeni”, ale tylko ci znający język polski, odpowiedzieli na zagajenie krótkim „cześć”, zaś dowódca batalionu skrzywił się z dezaprobatą i rzekł: „Zachowuj się jako tako, chociaż raz w tygodniu!”. Kwintet Ameryków odpowiedzieli zgodnym chórem: "Dzień dobry, sir!", a wtedy jeden z oficerów operacyjnych batalionu powiedział: „Prośba jest do ciebie od pana Terrego, a nasz dowódca się zgodził. Chodzi o to, żebyś dziś, tylko ten jeden raz, wzmocnił swoim wojskiem konwój, który zawiezie pana Terrego do ratusza. Amerykanie dostali informację, że na mieście zaczynają się jakieś ruchawki i proszą, by wspólne zrobić taki duży pokaz naszej siły!”. Podpułkownik skinął aprobująco głową i dorzucił od siebie: „Weź tych czterech do mapy, pokaż im trasę przejazdu, postaw precyzyjne zadania i określ czas opuszczenia bazy. Ty dowodzisz, ty odpowiadasz! Naprzód, żołnierz!”. Desantowiec wyjął z kieszeni długopis, wskazał nim punkt na planie miasta i rzekł do sojuszników w języku Szekspira: „Panowie, chciałbym pokazać wam naszą drogę marszu…”. Wszyscy ochroniarze zbliżyli się do mówiącego i zaczęli skrzętnie notować zalecenia Polaka, a Terry, wciąż siedząc, pilnie przysłuchiwał się instruktażowi. Gdy spadochroniarz skończył, grupka informowanych mruknęła jednocześnie: „Nie mamy pytań, sir!”. Wtedy ich szef wstał z dubeltowego siedziska, podszedł do polskiego oficera, podał mu pulchną dłoń i, z dużym ładunkiem wdzięczności w głosie, wyszeptał: „Wielkie dzięki, sir!”.

„Sir”, objuczony pełnym wojskowym oporządzeniem i dokładnie godzinę później, tuż przed bramą wyjazdową z obozu ustawiał interkontynentalną kolumnę pojazdów konwoju. Teraz dopiero mógł dostrzec, jak skromnie prezentują się nadwiślańskie Honkery przy zaoceanicznych pickupach GMC, z silnikami o pojemności kilku litrów. Z tyłu, na drewnianych ławkach posadowionych wzdłuż burt wehikułów z Detroit, siedzieli przyodziani w kamizelki przeciwodłamkowe i hełmy kruczoczarni Latynosi. Uśmiechali się sztucznie, bowiem wiedzieli, że nie wypada okazywać strachu. W kabinach zajęli miejsca brodaci, potężnie zbudowani byli mundurowi z amerykańskich wojsk specjalnych. Im, dzięki posiadanemu zarostowi, maskowanie trwogi na licach przychodziło o wiele łatwiej, ale widać było, że nie są w szampańskich nastrojach. Kapitan spojrzał na swój pojazd i dostrzegł znudzonego „Kindera”, standardowo zespolonego z karabinem maszynowym, który palił papierosa i dłubał w paznokciach potężnym nożem szturmowym. Rzucił do niego wyzywająco: „’Kinder’, wiem, że tutaj nie można dostać pampersów, ale chociaż jakąś folię wsadź sobie do portek!”. Żołnierze zanieśli się śmiechem, a zaczepiony natychmiast się zrewanżował: „Kapitanie, niech kapitan ostrożnie siada, bo ten kawałek papy w majtkach może kapitanowi obetrzeć dupę!”. Dowódca wykrzyknął niedawno zasłyszane: „Zachowuj się jako tako, chociaż raz w tygodniu!”, ale jego słowa zagłuszył głośny rechot podległych mu spadochroniarzy. Ucieszony, że morale w pododdziale było na najwyższym poziomie, zajął swoje miejsce w kabinie rozkazał kierowcy: „Ratusz!”.

Ratusz był położony w odległości może trzech kilometrów od bazy, więc dotarcie do niego nie powinno zająć więcej, niż kilka minut, ale wysoki desantowiec wybrał okrężną, nieuczęszczaną przez siły koalicji trasę. Długi sznur aut sprawnie wił się pomiędzy okazałymi willami, co – wraz z wystającymi poza obrys aut lufami broni strzeleckiej – niespecjalnie zachęcało do konfrontacji zbrojnej z konwojem. Radiostacja dowódcza uparcie milczała, żołnierze czujnie rozglądali się po płaskich dachach domostw, skąd mógł przyjść ewentualny atak, a kierowcy, bez specjalnego pospiechu, sprawnie sterowali samochodami. Nagle, gdzieś z okolic ogona owego węża na kołach, do kapitańskich uszu dobiegł odgłos wystrzału. Już chciał podać komendę do walki, kiedy z głośnika przenośnego radiotelefonu dał się słyszeć metaliczny głos jego zastępcy, jadącego w Honkerze zamykającym kolumnę: „Nic ważnego! Jednemu ‘Escobarowi’ wydawało się, że coś zauważył w oknie i ‘pucnał’ zapobiegawczo z flinty w powietrze. Jedziemy!”. „Escobarami” żartobliwie nazywali byłych antynarkotykowców z Ameryki Południowej, a fakt ten – w zestawieniu z postacią i działalnością „El Patróna” – niekoniecznie mógł wzbudzić większy entuzjazm u tak „ochrzczonych” Latynosów. Jeszcze parę chwil zabrało im kluczenie po wąskich uliczkach Karbali, by następnie wyjechać na szeroką asfaltową arterię, zwiększyć maksymalnie prędkość podróżowania i finalnie stanąć przed wysokimi wałami ziemnymi, szczelnym kordonem otaczającymi budynek siedziby tymczasowego lokalnego włodarza.

Tymczasowy lokalny włodarz, gdy kolumna zatrzymała się już przed wejściem do jego biur, wysiadł ze swojego GMC, podszedł do Honkera dowódcy konwoju i bardzo podniosłym tonem zaprosił Polaka na kawę. Oficer przyjął z wdzięcznością propozycję, przekazał dowodzenie zastępcy i wolnym krokiem podążył za Terrym do jego gabinetu. Już na miejscu, gdy Amerykanin poprosił o dwie filiżanki czarnego napoju i zostali w pomieszczeniu sami, gubernator rzekł: „Sir, muszę pokazać ci kilka fotografii…”, po czym podniósł klapę laptopa, uruchomił urządzenie i dodał zduszonym głosem: „Al-Faludża, dzisiaj…”. Kapitan zerknął na ekran komputera i to, co zobaczył spowodowało, że pobladł, albowiem krew gwałtownie odpłynęła mu od twarzy. Na dalece niedoskonałej fotografii spostrzegł oszalały tłum mężczyzn, którzy – przyodziani w galabije, kefije i dzierżąc w rękach karabinki Kałasznikowa – w jakimś obłąkańczym tańcu uwijali się wokół wiszących na moście, zwęglonych ludzkich zwłok. Widok był tak makabryczny, że spadochroniarz wykrztusił jedynie krótkie: „O, kurwa!”, potem bezwiednie sięgnął po papierosa, nie zważając na wielką tablicę „zakaz palenia”, zdobiącą wewnętrzną stronę drzwi wejściowych. Gospodarz, widząc zamiar oficera, nie tylko nie zaoponował, ale sam wyciągnął rękę w kierunku podsuniętej paczki z wyrobami tytoniowymi i, pół minuty poniżej, obydwaj zachłannie wciągali w płuca papierosowy dym.

Papierosowy dym szczelnie wypełniał praktycznie całe pomieszczenie, kiedy wszedł do niego sekretarz z tacą, na której znajdowały się kubki z gorącą ambrozją. Przybyły, widząc nikotynowe rozpasanie swego pryncypała, przypalił sobie starannie ogromne cygaro, siorbnął kawy ze styropianowego naczynia i obydwaj urzędnicy, niemalże na wyścigi, zaczęli opowiadać o tym, jak w Al-Falludży zaatakowano amerykański konwój logistyczny, zabito kilku ludzi z Blackwater, a ich zbezczeszczone ciała wystawiono na widok publiczny. Terry dodał, że trudno wskazać jakikolwiek racjonalny powód okrucieństwa islamistów, dla którego potraktowali oni doczesne szczątki pokonanych ochroniarzy w sposób tak niewiarygodnie bestialski. Na koniec, zniżając głos do szeptu i patrząc prosto w oczy polskiego żołnierza, powiedział: „Sir, idą ciężkie czasy dla Iraku, dla pana i dla nas wszystkich. Niech pan uważa na siebie, kapitanie!”. Desantowiec zerknął na zatroskane lico swego interlokutora i już nikt nie musiał go przekonywać, że jest bardzo źle, a będzie jeszcze gorzej. Był wysoki, bardzo silny, wysportowany i znakomicie wyszkolony, ale i tak zaczął się zwyczajnie bać, gdyż uświadomił sobie, że żadnego pardonu nie będzie, bowiem jest on tutejszym ludziom nieznany. Pożegnał Amerykanów i wolno ruszył do swoich żołnierzy, a kiedy ci otoczyli go ciasnym kręgiem, opowiedział im o tragedii w Al-Faludży. Pierwotnie zamierzał przed nimi ukryć ów mord, ale wiedział, że jako ich dowódca był zobowiązany uświadomić wszystkim, co może ich spotkać w wyniku walki prowadzonej w tym obcym, pustynnym kręgu kulturowym.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 27 listopada 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:

Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.