Do szkoły na drugą zmianę

2023-09-25 11:40:42(ost. akt: 2023-09-25 15:01:12)

Autor zdjęcia: pix

Polskie szkoły są przepełnione. Oczywiście, nie wszystkie, ale jest to problem widoczny zwłaszcza w dużych miastach i na przedmieściach. Dyrektorzy radzą sobie, wysyłając uczniów do klas popołudniami.
Nadszedł wrzesień. Czytam coraz więcej artykułów na portalach dla rodziców o tym, że dzieci chodzą do szkoły na drugą zmianę. Czasem lekcje kończą się nawet o 20.00.
Znam ten problem z autopsji, moje córki do szkoły na przedmieściach Warszawy w klasach 1-3 chodzą właśnie na dwie zmiany. Tak więc, kiedy jedną trzeba odwieść na 8.00 (brak komunikacji publicznej), druga szykuje się na 11.40, a w tym roku nawet 12.40. Dziecko kończy wtedy zajęcia o 16.15. Podobnie jest w szkołach w dużych miastach, na przykład w Warszawie.
Podrążyłam temat dziennikarsko i okazało się, że Polska jest jednym z nielicznych krajów na świecie, w których istnieje dwuzmianowość w szkołach.

-Kiedy ja chodziłem do szkoły, w latach 70, też były dwie zmiany – przypomina sobie Jakub Kołodziejczyk, pedagog z Niepublicznego Ośrodka Szkolenia Nauczycieli SOPHIA, który współpracuje z Ministerstwem Edukacji i Nauki. -Jednak po 89 roku taki stan rzeczy usankcjonowała reforma ministra Mirosława Handkego za rządów Jerzego Buzka. Następnie decyzję o tym, czy w szkołach dzieci będą uczyć się na dwie zmiany przekazano w ręce samorządów.

Zjawisko to skutkuje przemęczeniem uczniów, mniejszym komfortem uczenia się i nauczania. A dodatkowo problemami dla rodziców. Teoretycznie, przynajmniej w naszej szkole, dziecko przed południem można wysłać na świetlicę, jednak nie każdy uczeń chce tam chodzić, a przybytki te często bywają przepełnione. Zwłaszcza, że nauczyciel zazwyczaj nie wie, ile dzieci akurat w danym dniu na świetlicę się zgłosi.
W tutejszej szkole świetlica nie jest w stanie przyjąć wszystkich uczniów, które w danym momencie mają prawo na niej przebywać. Rodzice radzą więc sobie w różny sposób, na przykład dzieci odprowadzają babcie czy dziadkowie. Nie jest to jednak sprawiedliwie w stosunku do osób, które taką pomocą rodziny nie dysponują.

Zatłoczenie szkół wyraźnie nie zdało egzaminu, jest jedną z największych bolączek obecnego systemu edukacji. Kto kontroluję liczbę dzieci, którą może na przykład przyjąć typowa „tysiąclatka?” – Władze gminne – odpowiada Jakub Kowalczyk. I do władz gminnych należy budowa nowych gmachów. Często jednak nie mają na to pieniędzy. A dodatkowo, jak to się mówi, pieniądze idą za uczniem, a więc im więcej uczniów szkoła przyjmie, tym wyższą dotację dostanie. Dlatego dyrektorzy szkół często nie oponują przeciw dwuzmianowości.

Włodarze lubią także odpowiadać, że przecież niedługo nowo zbudowane szkoły nie być potrzebne, bo dzieci wyrosną, a wiek mieszkańców podniesie się. Dlatego warto inwestować w małe placówki blisko miejsc zamieszkania dzieci, a nie w ogromne, drogie molochy. Mniejszy budynek może łatwiej zmienić swe przeznaczenie.

Jak na razie jednak zarówno w dużych miastach jak i na przedmieściach jest wciąż ogromne zapotrzebowanie na dobre, nieprzeludnione szkoły, w których dzieci mogą uczyć się o tak zwanych ludzkich porach. Inwestycja w szkoły to inwestycja w rodzinę i w całe społeczeństwo. Na to nie warto żałować pieniędzy. Jednak w tym celu współdziałać muszą zarówno samorządowcy i dyrektorzy szkół jak i rodzice.