„W nocy wszystkie palmy są armatami”, czyli najnowsza Gawęda Wodza

2024-08-21 07:55:21(ost. akt: 2024-08-21 08:01:47)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Próbował czytać jakąś powieść sensacyjną, ale przewracając nastą stronę złapał się na tym, że nawet nie miał pojęcia, jaki jest tytuł książki i jak brzmi nazwisko jej autora...
Rozbiegane myśli nie dawały się okiełznać, więc zatrzasnął okładki, odłożył pozycję pod łózko, zwinął się w kłębek na prawym boku i postanowił zasnąć, jednak wredny Morfeusz miał tego dnia zajęcie w jakimś innym miejscu, toteż jego objęcia omijały leżącego szerokim łukiem. Przekręcił się więc na plecy, splótł dłonie pod głową, wycelował obydwa łokcie w sufit i zaczął kontemplować plamy na grzbiecie gekona, który w jakiś czarodziejski sposób wisiał na stropie plecami w dół. Cztery łapki jaszczurki były szeroko rozstawione i silnie przylegały do urozmaiconej brudnymi zaciekami – wieki wcześniej, pewnie białej – powały, nieruchomy ogon gada był podwinięty aż pod tułów, a jedynie głowa wolno przesuwała się w różnych kierunkach, szukając owadów. Zwierzę, już dość dawno temu – chyba zaraz na początku lutego 2004 roku – znalazł, pojmał i przyniósł do izby Jacek, okupujący sąsiednie łóżko serdeczny kompan i współlokator roztargnionego czytelnika. Początkowo, ich nowy kamrat czuł się chyba nieswojo w nowym środowisku i nie miał większej ochoty na czyjekolwiek towarzystwo. Jednoznacznie zademonstrował swe odczucia skutecznie znikając gdzieś w rogu – zaadaptowanej na coś przypominającego sypialnię z salonem w jednym – piwnicznej nory, za chybotliwym regałem, na którego półkach złożone były żołnierskie zasobniki, amunicja, granatniki przeciwpancerne, konserwy, świece, zapałki saperskie, plastikowe sztućce i sam tylko Allah wie, co jeszcze. Jaszczur przesiedział tam w bezruchu kilkanaście godzin, ale głód pokonał jego urażoną dumę, więc po pewnym czasie wychynął z czeluści i rozpoczął biesiadowanie, łapczywie pożerając walające się na kamiennej posadzce truchła much. Gdy zakończył konsumpcję, znów skrył się w swej samotni, ale tym razem na krócej, bowiem przeczuwając, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, postanowił udać się na przechadzkę po zagraconym pokoju, zakańczając ją przekąską z wielkiego komara, który nieopatrznie pojawił się na brudnej okiennej szybie. Łuskonośny rychło poczuł się niczym u siebie i przestał zwracać najmniejszą uwagę mieszkających z nim ludzi, a homo sapiens szybko wykryli, że dzięki gadzinie przestały ich prześladować te wredne, arabskie, do tego niebezpiecznie bezgłośne moskity i bezczelne, też arabskie muszyska. Był to niezbity dowód, że nie ma zgodniejszej istoty na świecie, niż polski żołnierz.

Polski żołnierz, ten obserwujący jaszczurkę, wrócił myślami do ciężkich walk, jakie spadochroniarze Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, stoczyli niedawno w Karbali z powstańcami Muktady as-Sadra. Święte miasto mahometan zamieniło się w arenę starcia zbrojnego na niemalże dwa miesiące. Niewielka baza wojsk koalicji antysaddamowskiej, położona w samym centrum metropolii, niedaleko od potężnych budowli sanktuarium Imama Husajna i świątyni al-Abbasa – miejsc pielgrzymek szyitów z całego świata – była zaciekle atakowana przez wyznawców Proroka, ale niezłomna postawa polskich desantowców uniemożliwiła agresorom realizację ich planów. Gdy amerykańskie czołgi i bojowe wozy piechoty ostatecznie wyparły bojówkarzy poza aglomerację, wówczas nastał w niej względny spokój, co pozwoliło nadwiślańskim „czerwonym beretom” na zmniejszenie intensywności operowania w strefie odpowiedzialności. Mieli oni więcej czasu dla siebie i mogli go spędzać w dowolny sposób, choćby kontemplując ubarwianie gekona.

Kontemplację ubarwienia gekona zakłóciło leżącemu nagłe otwarcie drzwi wejściowych do pomieszczenia i pojawienie się w nich chorążego z sekcji logistycznej sztabu batalionu. Przybyły zagaił szyderczo: „Siemasz, towarzyszu kapitanie! Jak żyjesz?”. Gospodarz powoli podniósł się z łóżka, wyprostował tułów i niespiesznie przeciągnął swoje szczupłe, żylaste ciało, po czym rzekł znudzonym tonem: „Czego chcesz?!”. Interesant wytrajkotał: „Słuchaj, sprawa jest! Robiłem trochę porządków w kontenerze ze sprzętem uzbrojenia i fajne noktowizory znalazłem. Chcesz pobrać kilka dla swojego wojska?”. Oficer spojrzał spode łba na podlizującego się sztabowca, usiadł na niewygodnym taborecie i, z dużą dozą nieufności, zapytał: „No, mógłbym wziąć, tylko, co ty chcesz w zamian, bo przecież nie przylazłeś tu z czystej sympatii do mnie, prawda?”. Petent, widząc że należy bezzwłocznie przejść do konkretów, nabrał głęboko powietrza w płuca i wyrecytował jednym tchem: „Nie no, spokojnie! Niczego wielkiego nie wymagam. Musisz mnie tylko wziąć w najbliższy konwój do ‘Babilu’, tak ‘na parówę’. Wchodzisz w to?”. Kapitan zaczął wypytywać o parametry sprzętu i okazało się, że szemrana transakcja barterowa miała dotyczyć fabrycznie nowych gogli noktowizyjnych PNL-2AD „Sokół”. Logistyk oferował je w ilości odpowiadającej całemu stanowi osobowemu pododdziału podległego jego interlokutorowi, a wydanie dóbr miało nastąpić niezwłocznie po zaakceptowaniu warunków umowy przez obydwu układających się kontrahentów. Oficer, doskonale zdający sobie sprawę, że w owej negocjacji jest stroną przeważającą, niepodziewanie wypalił: „Ściemę mi tu żenisz, Dżorcz. Masz pewnie jakiś zajechany złom i chcesz się go pozbyć z magazynu moim kosztem. Spadaj!”. Przerażony „Dżorcz”, mający faktycznie na imię Marek, walnął się mocno kułakiem w pierś i zawołał oburzonym głosem: „Weź, nie rób scen! Nówki noktowizory mam, no! Wszystko sprawne technicznie! Nikt i nigdy ich nie używał, bo metryczki optyki są puste. Stary, nie wygłupiaj się! Muszę jechać do ‘Babilu’, bo żonie obiecałem oryginalną apaszkę arabską! Bądź człowiekiem! Tylko ty w całym batalionie będziesz miał ‘Sokoły’!”.

PNL-2AD „Sokół” był sprzętem zdecydowanie lepszym od tego, jaki oficer i jego podkomendni używali obecnie. Główna różnica polegała na tym, że nowa, oferowana optyka pozwalała na prowadzenie nocnej obserwacji obydwoma oczyma i wyglądem przypominała lornetkę, zaś ta słabsza – monokularowa wersja, opisana jako PNL-2A – wizualnie kojarzyła się z czymś na kształt króciutkiej lunety. Kapitan wiedział, że kąsek jest łakomy, a koszt pozyskania instrumentariów niewielki, bowiem musiałby jeno zabrać chorążego w jakiś konwój do obozowiska Camp Alpha, położonego tuż przy ruinach starożytnego Babilonu, zwanego slangowo „Babilem”. Forma wyjazdu „na parówę” oznaczała, że osobnika sadzało się na skrzyni ładunkowej Honkera lub Stara 266 i był on przewożony – niczym worek ziemniaków – nie mając praktycznie żadnych obowiązków, oprócz natychmiastowego wykonywania komend dowódcy pojazdu. Oficer otaksował rozmówcę pustym wzrokiem i rzekł zjadliwie: „Słuchaj, mistrzu ślicznie umięśniony, biorę wszystko, co masz na składzie. Stare gogle odbierasz w takim stanie, w jakim są obecnie. Ja ich obsługiwał nie będę, więc niech ten twój ‘plutas’ je sobie wyczyści i elegancko schowa. Do ‘Babilu’ jedziesz jako celowniczy karabinu maszynowego, a nie na żadną ‘parówę’! Pasuje?”. Proszący oczyma wyobraźni widział już swojego podwładnego – uciemiężonego życiem plutonowego, przed chwilą nazwanego szyderczo „plutasem” – długotrwale ślęczącego nad wieloma sztukami optyki i starającego się doprowadzić ją do należytego porządku, ale na takie poświęcenie był gotowy. Znacznie gorzej wyglądała sprawa jego jazdy na wysokim siedzisku, dzierżącego w ręku kolbę karabinu maszynowego i wychwytującego zębami wszystkie owady, jakie staną mu na drodze, jednak wizja konfliktu z małżonką była jeszcze groźniejsza, więc zrezygnowany odparł cicho: „Nich ci będzie!”, po czym, niby przepełniony goryczą, teatralnym gestem ukrył twarz w dłoniach. Zwycięzca pochwycił leżącą na stole radiostację R-3501, wcisnął przycisk nadawania i zawołał do mikrofonu: „Leon, dawaj do mnie! Idziemy do ‘uzbrojeniówki’ na ‘szaber’!”. Klika chwil później dołączył do nich wezwany – przysadzisty zastępca dowódcy pododdziału – po czym wszyscy trzej udali się do kontenera magazynowego.

Kontener magazynowy zdawał się być zamknięty na głucho, ale ‘Leon’ – człek konkretny, któremu na chrzcie dano na imię Leszek – bezceremonialnie kopnął w metalowe drzwi, a następnie załomotał potężnym kułakiem w grubą blachę. Po drodze został szczegółowo wprowadzony w całą sytuację przez swego pryncypała, dlatego znajdował się w wyśmienitym nastroju. Rozumiał, że kapitan uzyskał wszystko co chciał, dając w zamian niezbędne minimum. Ich żołnierze zdadzą swoje zużyte noktowizory w stanie mocno odbiegającym od instrukcyjnego, a pracochłonnym czyszczeniem sprzętu zajmie się – rzucony na pożarcie, w imię prywatnej korzyści chorążego – plutonowy. Ponadto, etatowy celowniczy kaemu z pododdziału nie będzie musiał jechać w kolejny konwój, bowiem ta rola przypadnie nieszczęsnemu negocjatorowi. Zaś „wisienką na torcie” było wyfasowanie ostatniego krzyku techniki, czyli nowych „Sokołów” dla wszystkich żołnierzy. „Maestria!”, zakrzyknął w myślach i podziękował Allahowi, że w żadnej z pobliskich baz nie było suku, więc, by dokonać większych sprawunków, należało udać się kilkadziesiąt kilometrów dalej, aż do Babilonu. Jednak, aby osiągnąć ów cel, należało stać się członkiem konwoju, a te organizowały wyłącznie kompanie, toteż żołnierze sztabu byli zdani na łaskę dowódców wszystkich szczebli. Stąd wzięła się uniżona postawa logistyka i jego uległość w debacie z miłośnikiem gekona. Jakiś szmer wewnątrz ogromnego pudła wyrwał Leona z zadumy, więc – dla spotęgowania wrażenia – kopnął ponownie w metalową wierzeję.

Metalowa wierzeja uchyliła się z głośnym skrzypnięciem i w powstałej szparze ukazało się nalane lico plutonowego. Leon zakrzyknął: „Arni, otwieraj kramik! Gości masz!”. Podoficer zaczął nerwowo podciągać na wydatny brzuch opadnięte nisko portki, a gdy dostrzegł kapitana, powitał go przymilnie: „Dzień dobry, panu!”. Ten podał mu dłoń i rzucił: „Cześć, Arni! Jak tam sytuacja u ciebie?!”. Zagajony – poczciwe chłopisko z większą ilością ponadnormatywnych kilogramów – którego szydercza ksywka wywodziła się od skróconego imienia słynnego kulturysty-aktora, Arnolda Schwarzeneggera, odparł: „Dziękuję! Wszystko super! Chce pan konserwy mięsne? Mam polskie, wyśmienite!”. Leona, często żłopiącego piwsko z plutonowym i znającego od podszewki jego maniery, nagle zaniepokoiła ta niespodziewana układność „Arniego”, więc zaczął mu się przyglądać zmrużonymi oczyma, po czym, zamyślony wysyczał: „Dowódco, już wiem! Oni we dwóch chcą jechać do ‘Babilu’! ‘Arni’ też!”. Podoficer spojrzał na swego kompaniona od piwnych libacji wzrokiem, który powaliłby nawet nosorożca, ale ten pozostał niewzruszony. Ciężko przestraszony chorąży, próbując łagodzić niezręczną sytuację, wydał komendę głosem napoleońskim: „Arni, daj tutaj – specjalnie dla pana kapitana – konserwy, najlepiej salcesonik i mielonkę!”. Obdarowany in spe zaśmiał się diabolicznie i warknął: „Salcesonik, Arnoldziku, to sobie zjedz razem ze swoim chorążuniem, a mnie dawaj tutaj samą mielonkę!”. Leon, czując krew ofiary, wrzasnął: „Ruszaj się, grubasie, bo inaczej zobaczysz ‘Babil’, jak świnia niebo!”. Władca kontenera, który szybko wywnioskował z ostatnich słów Leszka, że też pojedzie na zakupy, chyżo zniknął w czeluści polowego magazynu, by po chwili pojawić się znów, dzierżąc w ręku pokaźnych rozmiarów karton z jadłem. Po kilku minutach, dwaj żołnierze pododdziału wracali do siebie ze zdobyczą. Byli niezwykle ucieszeni, bowiem plutonowy, za kooptację jego osoby do konwoju, zaoferował, że osobiście dostarczy im „Sokoły” do miejsca zakwaterowania i to jak najszybciej, tak, by mogli je sprawdzić na najbliższym nocnym patrolu.

Nocny patrol wiał nudą, z czego każdy zdawał się być ukontentowany. Para Honkerów okrążyła kilkukrotnie strefę wokół bazy, spadochroniarze – w ramach „walki o ludzkie serca” – rozdali dzieciakom zabrane ze stołówki łakocie i słodkie napoje, kupili nieco papierosów u drobnych sklepikarzy, co dało okazję do pogadania z nimi, a później, już po zapadnięciu zmroku, auta wjechały niepostrzeżenie w jakiś ciemny zaułek, aby tam założyć doraźny posterunek obserwacyjny. Pojazdy wygasiły światła i silniki, a kierowcy ułożyli się wygodnie w siedziskach, chcąc nieco podrzemać. Kapitan zdjął z jarzma jeden z karabinów maszynowych i odszedł z nim kilkanaście merów dalej, gdzie przysiadł na jakiejś stercie cegieł, opuścił binokular noktowizora na oczy, włączył źródło zasilania i, ku swej uciesze, stwierdził, że, w nieco zielonkawej poświacie, widzi wszystko doskonale. Umyślnie sam rozpoczął czuwanie, chcąc dać swoim wyczerpanym żołnierzom możliwość odpoczynku w samochodach, z czego ci skwapliwie skorzystali. Oficer siedział w całkowitej ciszy i kręcił powoli głową od lewej do prawej, usiłując nie przeoczyć żadnego ruchu. Miasto spało i nie można było dostrzec żadnej ludzkiej aktywności. Czasem tylko przez ulicę przebiegła jakaś zdziczała wataha psów, ale i ona zaraz przepadała w mroku. Nagle usłyszał za sobą szmer, więc odwrócił się w tamtą stronę i wtedy dostrzegł charakterystyczną, wychudzoną sylwetkę celowniczego broni pokładowej, „Kindera”.

„Kinder”, zawdzięczający swój przydomek dziecięcej twarzy, był żołnierzem od zawsze sprawiającym przełożonym masę kłopotów. Ten agresywny, buńczuczny, pyskaty i niestroniący od rękoczynów wieczny oportunista, pewnie dawno znalazłby się poza armią, gdyby nie fakt, że w wojskach powietrznodesantowych taki typ człowieka był pożądany, pod warunkiem, iż założono mu odpowiedzenie wędzidło. Do tego wszystkiego, ów czupurny i skory do bitki chudzielec był wyśmienicie wyszkolonym strzelcem, zawołanym skoczkiem spadochronowym, niezmordowanym biegaczem i zawsze uzyskiwał ocenę bardzo dobrą podczas corocznego egzaminu sprawności fizycznej. „Kindera” pozbywali się wszyscy pryncypałowie, wykorzystując do tego najmniejszy pretekst, aż wreszcie trafił pod komendę kapitana. W dowodzonym przez niego pododdziale – jeszcze w Polsce, na kilkanaście dni przed wylotem od Iraku – niepokorny żołnierz tylko raz, podczas apelu południowego, niepytany zabrał głos. Oficer spokojnym głosem poprosił go do swojej kancelarii, gdzie odbył z nim kilkuminutową rozmowę. Gdy „Kinder” opuścił pomieszczenie służbowe, wydawał się nieco blady i roztrzęsiony, ale nie chciał uchylić rąbka tajemnicy, co stało się za zamkniętymi drzwiami. Stugębna plotka niosła, że młody komiliton spotkał się tam z propozycją kontynuowania dalszej służby gdzieś w zielonym garnizonie, w północno-wschodniej części kraju, co – biorąc pod uwagę perspektywę opuszczenia Krakowa, prawdopodobnie na zawsze – wydało się argumentem skutecznym, ale nikt i nigdy nie dowiedział się, o czym ci dwaj faktycznie rozmawiali. Dość rzec, że „Kinder” zmienił się nie do poznania, a z czasem stał się pododdziałowym emisariuszem – wtedy, kiedy trzeba było załatwić jakaś ważną sprawę u dowódcy. Uczciwie należy dodać, że jego posłannictwa prawie zawsze kończyły się sukcesem. Ten oto ancymon siadł na cegłach obok kapitana i milczał.

Milczenie przerwał starszy stopniem, pytając: „Kinder, co jest?”. Ów, niewyraźnym głosem wymamrotał: „Dowódco, my wyjedziemy z tej Karbali w całości, co?”. Zdumiony oficer, doskonale znający szaleńczą odwagę i zadziorność kaemisty, wyjąkał: „Kinder, bądź tak miły i nie zawracaj więcej dupy porządnym ludziom, dobrze?! Wrócimy cali i zdrowi, a ty w Polsce flaszkę stawiasz, bowiem podatnik nie płaci mi dodatkowo za pocieszanie panienek z dobrych domów!”. Żołnierz zaśmiał się cicho i dodał: „Ja jedną, a pan stawia drugą. Musimy się napić, i to solidnie”. Po czym, jakoś tak z własnej inicjatywy, szeregowy zaczął opowiadać o swoim małym synku, który niedawno poczynił swój pierwszy samodzielny kroczek. Słuchający, wciąż zaskoczony zachowaniem swego podwładnego, zastanawiał się nad głębokim piętnem wojny odciśniętym w umysłach uczestników zażartych walk z Sadrystami, skoro nawet taki twardziel jak „Kinder” gdzieś zapodział swe wrodzone zuchwalstwo. Jakiś czas później młody żołnierz zamilkł i przez okulary noktowizora zaczął wpatrywać się w otaczającą ich ciemność.

Ciemność została zakłócona przez wolno sunący pojazd, z którego otwartej klapy bagażnika wystawała długa rura. Kapitan odbezpieczył karabin maszynowy, a szeregowy pobiegł bezszelestnie w kierunku Honkerów. Po chwili, obydwa wojskowe auta podtoczyły się bliżej, więc oficer oddał celowniczemu jego kaem, a sam zasiadł w szoferce. Kierowca, okrąglutki syn Ziemi Kieleckiej, także wpatrywał się w podejrzany wehikuł i tylko mamrotał coś pod nosem. Oficer zapytał: „Szczupły, co to jest? Jak myślisz?”. Indagowany, z cywila szczery kmieć spod Jędrzejowa, wypalił: „Lufa armatnio winkszego kalibru. Łuny cwane sum, bo kawołkim szmaty okryły kuńcówke i tera sie zdaje, że takie inaksze toto je!”. Kapitan, mile zaskoczony rzeczowością meldunku, przyznał w duszy, że znakomicie przygotował do walki nawet kierowców. „Moja szkoła”, pomyślał butnie, a głośno dodał: „Jedź za nim wolno i bez świateł!”, po czym rozpoczęli śledzenie podejrzanego samochodu.

Podejrzany samochód ujechał jeszcze kilkaset metrów, następnie skręcił w prawo zahaczając kołami o pobocze, by wreszcie przystanąć na podjeździe, tuż przed bramą okazałej willi. Dowódca doskonale widział w noktowizji, że wewnątrz znajduje się kilka osób, co – w połączeniu z przewożonym uzbrojeniem – znakomicie łączyło się w logiczną całość; to musiała być jakaś zorganizowana szajka łupieżców, do tego niezwykle niebezpieczna. Będąc już pewien swojego, ujął w dłoń słuchawkę radiostacji i wydał komendę do drugiego Honkera: „Bierzemy ich! Ty szukasz! Ja ubezpieczam!”. W odpowiedzi padło: „Odebrałem! Wykonuję!”, po czym wojskowe auta zapaliły światła, jeden ze strzelców karabinka „Beryl” włączył silny reflektor-szperacz, ale tylko po to, by ukazać nadwiślańskim spadochroniarzom bezmiar ich błędu.

Bezmiar błędu Polaków symbolizowały czarne oczka przepięknej, kilkuletniej dziewczynki siedzącej na tylnej kanapie ojcowskiej limuzyny. Dziecko patrzyło z przerażeniem na uzbrojonych ludzi, którzy nagle pojawili się tuż przy niej i jej najbliższych. Oficer, zawstydzony tym co nawyrabiał, krzyknął: „Gasić to, kurwa!” i wszystkie światła zniknęły. On już wiedział, że spotykali zwykłą, karbalską rodzinę, która późną nocą wracała do swego domostwa. Z bagażnika zaś wystawał, zakończony rozgałęzionymi korzeniami pień niewielkiej palmy, wiezionej pewnie po to, aby ją posadzić w familijnym ogrodzie. „Szczupły” wystękał: „No to my tero narobili!”. Kapitan opuścił szoferkę, a z zatrzymanego Forda Crown Victorii wysiadł kierowca, wysoki Arab, pewnie mąż i ojciec. Mężczyzna był ciężko wystraszony i bez wezwania uniósł obydwie ręce nad głowę. Polak, za wszelką cenę próbując ratować sytuację, powiedział głośno: „Marhaba”, a później – wyczuwając za plecami obecność swego zastępcy – dodał już w języku Mickiewicza i znacznie ciszej: „Leon, kurwa, ale żeśmy siedli gołymi dupami w mrowisku, co?!”. Wtedy, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Irakijczyk opuścił ramiona wzdłuż tułowia i, śmiejąc się szczerze, zawołał: „Warszawa jest smutna bez ciebie, żołnierzu! Wieczór dobry, panowie!”. Obydwaj spadochroniarze zamarli, a ich rozmówca, widząc efekt swych słów kontynuował: „Panowie! Żołnierze, ja wiem, co znaczy ‘kurwa’, bo ja studiowałem na Politechnice Warszawskiej dawno temu! Ja znam bardzo dobrze Polskę i was bardzo lubię! Ja byłem też w Gdańsku, i w Katowicach, i w Krakowie, i jeszcze w Poznaniu!”. Leon doszedł do siebie pierwszy i mruknął pod nosem: „A w Krużewnikach był?”, na co kapitan parsknął serdecznym śmiechem i sytuacja natychmiast się rozluźniła. Uszczęśliwiony mahometanin jął zapraszać swych niedoszłych ciemiężycieli na herbatę, ale ci stanowczo odmówili. Na środku drogi powstał nieopisany rozgardiasz, któremu przewodził Arab, śpiewający „Szła dzieweczka do laseczka”, a stojący wokół niego żołnierze uśmiechali się i żartowali. Tylko dowódca patrolu patrzył zamyślony w boczną szybę cywilnego auta, skąd spozierały na niego oczy małej dziewczynki, jednak teraz wypełnione ciekawością, a nie strachem. Spadochroniarz pomachał jej przyjaźnie ręką, na co ona wstydliwie ukryła twarz w luźnych szatach siedzącej obok kobiety, pewnie mamy, aby po sekundzie odwrócić małą główkę i posłać pozdrawiającemu nieziemski uśmiech. Serce Polaka prawie się rozpuściło z rozczulenia, toteż – by ukryć chwilową konfuzję – zawołał: „Wyjazd!” i znów wszyscy znaleźli się w Honkerach. Kilka minut później, wciąż wzruszony oficer zapytał sam siebie w myślach: „Po co mi te wszystkie ‘Sokoły’, skoro w nocy wszystkie palmy są armatami?”.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 21 sierpnia 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.