„Psi król życia”, czyli najnowsza Gawęda Wodza

2024-08-14 08:04:02(ost. akt: 2024-08-14 08:10:40)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Przebudził się gwałtownie, bowiem po nogach przebiegały mu całe tabuny mrówek i ból stał się nie do zniesienia...
Gdy spojrzał na swoje kończyny dolne przekonał się, że nie ma tam żadnych owadów, a z objęć Morfeusza wyrwało go nieprzyjemne uczucie zdrętwienia podudzi. Tak, siedzenia w Honkerze dalekie były od komfortowych, a spanie w nich wymagało umiejętności indyjskiego fakira skompilowanych z giętkością ciała Nadii Comăneci. Ponadto, odzienie składające się z przepoconego munduru, kamizelki przeciwodłamkowej oraz szelek taktycznych, w których rozmieszczono magazynki z amunicją, nóż szturmowy, latarkę i wiele innych niezbędnych rzeczy, potęgowało niewygody, jakie musiał znosić w ciasnym wnętrzu pojazdu osobowo-terenowego. Rozejrzał się uważnie wokół i z zadowoleniem stwierdził, że – co prawda – niemalże wszyscy żołnierze dowodzonego przez niego patrolu śpią snem sprawiedliwych, do tego głośno pochrapując, ale dwaj celowniczowie karabinów maszynowych czuwają i bacznie obserwują otaczające ich zabudowania. Była połowa czerwca 2004 roku, więc minęło już ponad dwa tygodnie od zakończenia walk z powstańcami Muktady as-Sadra i wydawało się, że sytuacja w Karbali wróciła do normy. Jednak, dla spadochroniarzy Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku powrotu do stanu sprzed pierwszych dni kwietnia, czyli do początku starć z milicjantami szyickiego duchownego, już nie było. Oni wiedzieli, że żadnego pokoju nigdy nie będzie i byli gotowi do walki w każdym miejscu i czasie.

Miejsce i czas na odpoczynek wybrali nieprzypadkowo. Kilka wojskowych pojazdów zatrzymało się w silnie ufortyfikowanym rejonie, szczelnie otoczonym wałami usypanymi z piasku i betonowymi zaporami, toteż nie było szansy, aby jakiś zamachowiec-samobójca wjechał w owo żołnierskie zgrupowanie, powodując straty w ludziach i sprzęcie. Czas także im sprzyjał, bowiem było późne czwartkowe popołudnie, więc dla wyznawców Mahometa coś na kształt chrześcijańskiej soboty – okres weekendowych zabaw. Lokale tętniły życiem, zewsząd dobiegała przenikliwa arabska muzyka, a ulicami maszerowały tabuny mężczyzn odzianych w odświętne galabije i starannie ułożone, najczęściej białoczerwone kefije. Dowódca polskiego patrolu, wysoki kapitan, przyglądał się temu ludzkiemu potokowi z ciekawością i zazdrością jednocześnie. On wiedział, że po prawie dwóch miesiącach wojennej zawieruchy, jaka przeszła przez Karbalę, tym ludziom należy się teraz spokój i poczucie bezpieczeństwa, które – między innymi – zapewniali im spadochroniarze z dalekiej Bulandy. Zazdrościł im beztroski i dobrej zabawy, na które osobiście musiał poczekać aż do czasu powrotu do Krakowa. „Ktoś czuwać musi, by spać mógł ktoś”, szyderczo przytoczył w myślach wyświechtany frazes, po czym przypalił papierosa i zaczął energicznie rozcierać dłońmi wciąż zdrętwiałe mięśnie ud. Wtedy usłyszał nagle bezładną strzelaninę, której towarzyszyły dzikie okrzyki, kakofonia samochodowych klaksonów, ryk silników i pisk opon. O dziwo, owa parada dźwięków nie wywołała w oficerze żadnego zaniepokojenia, bowiem – po niemalże półrocznej służbie w Iraku – doskonale zdawał sobie sprawę, że oto nadciąga arabski orszak weselny.

Orszak weselny wynurzył się zza zakrętu szerokiej jezdni. Składał się z kilkunastu aut, w których siedzieli rozochoceni goście, praktycznie sami mężczyźni. Lśniące pojazdy mknęły chyżo, a z otwartych okien wystawały przedramiona i dłonie dzierżące karabinki Kałasznikowa, dziurawiące niebo ogniem ciągłym. Kapitan widział podobne kolumny już wielokrotnie wcześniej, dlatego ta, pędząca teraz przed jego oczami, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. „Co kraj, to obyczaj”, pomyślał i natychmiast przypomniał sobie informację odczytaną na jednej z odpraw u dowódcy batalionu, która głosiła, że 19 maja 2004 roku, w środę, o godzinie 02:45 nad ranem amerykański śmigłowiec szturmowy Boeing AH-64 „Apache” otworzył ogień do budynku, w którym trwało huczne przyjęcie po zaślubinach pary młodej. Zginęły wówczas 42 osoby, w tym 11 kobiet i – o zgrozo – 14 dzieci. Tragedia wydarzyła się w miejscowości Mukaradeeb, niewielkim siole położonym w prowincji Anbar, niedaleko przy granicy z Syrią. Według załogi atakującego statku powietrznego, bezpośrednią przyczyną uderzenia był fakt, że z domostwa padały strzały w górę, co zostało odebrane przez nią jako atak na śmigłowiec. Wyjaśnienie zdawało się być racjonalne, bowiem każdy żołnierz koalicji antysaddamowskiej widział ów obyczaj strzelecko-weselny przynajmniej raz, ale – z innej strony – Polacy zachodzili w głowę, dlaczego ani pierwszy, ani drugi pilot, będący jednocześnie operatorem broni pokładowej, nie byli w stanie rozpoznać ognia prowadzonego na wiwat i odróżnić go od tego, mogącego zagrozić im i maszynie? Przecież „Apache” dysponował wręcz doskonałymi przyrządami obserwacyjnymi, wykonanymi praktycznie w technologii kosmicznej, a ponadto posiadał termowizję, noktowizję i sam Allah wie co jeszcze, jednak, pomimo takich atrybutów, zginęli niewinni ludzie bawiący się w swoim kraju i według własnej tradycji. Coś tam poszło bardzo źle.

Bardzo źle poszło też wychudzonej, na wpół zdziczałej suce, którą wrzaski rozbawionych karbalczykow i huk wystrzałów wywabiły z jamy wykopanej w ziemi, gdzie parę dni wcześniej wydała na świat kilkoro szczeniąt. Wystraszona matka pospiesznie opuściła dotychczasowe bezpieczne schronienie i, podążając na czele zwierzęcego pochodu, prowadziła swoje potomstwo w kierunku zarośniętego wysokimi trawami, niewielkiego zagajnika palmowego. Małe pieski dreptały nieporadnie za swą przewodniczką, usilnie próbując dotrzymać jej kroku. Ostatni osesek miał duży problem, aby wdrapać się na wysoki krawężnik oddzielający jezdnię od trotuaru, więc troskliwa mać wróciła i pomogła malcowi pokonać przeszkodę, podrzucając go kufą do góry. Kierowca dowódczego Honkera, przysadzisty rolnik z Kielecczyzny, patrzył na ten exodus z rozrzewnieniem, po czym powiedział: „Niech dowódca zoboczy, jakie to stworzynie je mundre!”. Starszy stopniem przytaknął i wciąż z zaciekawieniem oglądał ów spektakl miłości oraz instynktu przetrwania, jaki zafundowała mu natura. W pewnym momencie jego dyskutant zesztywniał i rzucił: „Kapitanie, jo polece do ty nory i zobocze, czy tam wincy czego ni ma! Zaro bede!”. Oficer krzyknął półgłośnie: „Stój! Gdzie leziesz?! Jest zakaz zbliżania się do zwierząt!”, po czym – wykorzystując chwilę zawahania swego podwładnego – sam ruszył szybkim biegiem w kierunku opuszczonego przez sforę dołka, słysząc, jak szeregowy ciężko za nim cwałuje, ale będąc zawołanym biegaczem nie obawiał się, że tamten mógłby go dopędzić. Po kilkunastu sekundach stanął przy jamie, spojrzał do środka i oniemiał z zachwytu, bowiem dostrzegł na dnie mały futrzany kłębuszek upstrzony białoczarnymi cętkami. Gdy kierowca zjawił się tuż obok, też zerknął w zacienioną czeluść, po czym obydwaj żołnierze nabrali głęboko powietrza w płuca i jednocześnie zakrzyknęli: „Panda!”.

„Panda” – opuszczony kundelek, pewnie najsłabszy z miotu – ubarwieniem sierści do złudzenia przypominał sympatycznego chińskiego niedźwiadka. Szczenię leżało na boku, miało zamknięte ślepka i cicho kwiliło. Szeregowy, dziedzic pokoleń dusz kmiecych, wyszeptał: „Jo go weze ze sobum, bo sie tutej zmarnuje, a przecie nie po to Pan Bóg toto na świat powołoł!”. Już miał słowa zamienić w czyn, kiedy padła ostra komenda od kapitana: „Żołnierzu, surowo zabraniam! Nie wolno dotykać zwierza, bo jeszcze jakąś chorobę złapiesz!”. Kierowca, nawykły do bezwzględnego posłuszeństwa, nie odważył się wykonać żadnego ruchu, a w tym czasie oficer błyskawicznie ujął szczeniaka, przycisnął go do piersi i rozpoczął szybki marsz w kierunku Honkerów, udając, że nie słyszy obelżywych słów miotanych przez swego młodszego kolegę. Kilka chwil później, domorosły hycel siedział już w kabinie auta, wciąż trzymając pieska przy piersi i, przez radiostację, nadawał komunikat do oficera operacyjnego batalionu: „360, tu Kojot. Odbiór!”. „Kojot, tu 360!”, padło w odpowiedzi, a kapitan wciągnął głęboko powietrze i wyrecytował: „360, wydzwoń Mikołaja, niech czeka na mnie na patio. Mam osłabionego, więc będę potrzebował jego pomocy. Odbiór!”. Głośnik wypluł metaliczna frazę: „Kojot, Mikołaj będzie na patio za piętnaście! Zjeżdżaj ostrożnie!”. W tym momencie dowodzący patrolem wiedział, że zabrnął w kłamstwach już tak daleko, iż odwrotu nie ma i nie będzie. Mikołaj był lekarzem brygadowej grupy bojowej, chłopem z duszą, ale nikt nie mógł dać gwarancji, że o tak jawnym złamaniu procedur nie zamelduje przełożonym. Oficer spojrzał w oczy wciąż rozeźlonego kierowcy, kiwnął znacząco głową, tamten potaknął, że zrozumiał i wolno ruszył do bazy.

Baza żyła swoim rytmem i nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na powracające auta. Jedno z nich skierowało się w kierunku patio, czyli miejsca wypoczynku dla gości dawnego hotelu, w którym obecnie stacjonowało wojsko. Stamtąd było najbliżej do ambulatorium, w którym niepodzielnie rządził Mikołaj wspierany przez kilku sanitariuszy. Obecnie, cała ekipa sług Eskulapa czekała na zapowiedzianego cierpiącego, aby przywrócić go do stanu używalności. Wysoki spadochroniarz schował pieska do hełmu, wcześniej wymoszczonego komfortowo bawełnianą chustą, i tak niósł małego pacjenta, w celu powierzenia go profesjonalistom. Towarzyszyła mu grupka jego żołnierzy, którą wiódł pulchny syn Ziemi Kieleckiej. Lekarz zobaczył ów pochód i zapytał kapitana: „Który jest chory?”. Ten, czując zbliżające się kłopoty, wycedził: „Miki, patrz, tutaj mam takie żyjątko. Liche to coś jest, matka go zostawiła, a przecież szkoda, by padło, co?”. Lekarz zerknął do hełmu, zobaczył szczeniaka, potem przeniósł zdumiony wzrok na oficera i wyskandował: „Zabieraj mi się stąd, ale to już! Idź, człowieku, pókim dobry!”. Spadochroniarz nie dawał jednak za wygraną i prosił: „Weź, daj mu coś na wzmocnienie, bo zdechnie!”. Wtedy, niespodziewanie, jeden z sanitariuszy przyszedł w sukurs opiekunowi zwierzaka i zagaił lekarza: „Szefie, ja go obsłużę, tylko nich szef wyda mi z zapasów jakąś glukozę i sól fizjologiczną. Podamy mu z mlekiem!”. Lekarz spojrzał na swego kompana, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej klucz i wręczył proszącemu, dodając: „Idź do magazynku i przynieś wszystko. Weź też watę i szpatułki. Jakoś trzeba przecież go nakarmić!”. Gdy posłaniec zniknął w pomieszczeniu, Mikołaj polecił kolejnemu swemu podwładnemu: „Skocz na stołówkę i przynieś mleko, tylko, żeby nie było zimne. I mięso jakieś weź, ale gotowane, nie smażone!”. Żołnierz ruszył z kopyta, lekarz rozsiadł się wygodnie w przenośnym fotelu, wziął pieska na kolana i zaczął go gładzić po brzuszku. Tak patio zamieniło się w pogotowie weterynaryjne.

Pogotowie weterynaryjne zadziałało znakomicie i trzy kwadranse później mały pacjent był nakarmiony, wzmocniony medykamentami, co pozwoliło mu spokojnie zasnąć na lekarskich kolanach. Mikołaj, z widocznym ociąganiem w oczach, rozkazał kapitanowi: „Dobra, już nic mu nie grozi. Zabieraj go stąd teraz!”. W odpowiedzi usłyszał: „Weź się nie wygłupiaj. Gdzie ja go przechowam? Przecież mnie stale nie ma, więc kto się nim zaopiekuje?! Miki, on musi zostać tutaj!”. Lekarz pozostał nieugięty: „Nie! Ja tu muszę mieć sterylnie! Zabieraj go i spadaj!”. Dowódca pododdziału, przytłoczony sytuacją, już miał chwycić śpiącą „Pandę”, kiedy zza pleców dobiegł go szyderczy głos: „Towarzyszu kapitanie i wy, obywatelu łapiduchu, może ja mogę wam jakoś pomóc?!”. Wszyscy spojrzeli w kierunku mówiącego i zobaczyli, świecącą w słońcu, doskonale łysą głowę chorążego Piotrka.

Chorąży Piotrek był łącznościowcem i to specjalnym. Przez jego ręce przechodziły wszystkie najtajniejsze meldunki, a on sam miał swoje królestwo w umyślnie odgrodzonym kącie bazy, gdzie zawiadywał skomplikowaną aparaturą nadawczo-odbiorczą, do której dostęp miały wyłącznie dwie osoby: on i jego pomagier, okrąglutki, pucołowaty plutonowy zwany „Barbapapą”. Za zwoje drutu żyletkowego okalające pojazd z tajnymi radiostacjami nie miała wstępu żadna osoba, nawet dowódca batalionu, chyba, że Piotrek wydał zgodę. Uczciwie należy przyznać, że nikt do niego nie chodził, bo i nie było po co, toteż chorąży łaził po bazie w poszukiwaniu towarzystwa do pogadania. Nic więc dziwnego, że pojawił się na patio w chwili, gdy toczyła się tam żarliwa debata, decydująca o losach psa. Przybyły zerknął na małego futrzaka, gwizdnął przeciągle i, przesunąwszy bystrym wzrokiem po zebranych, zagaił: „Już wiem, coście obydwaj narobili. Dobra, ja go wezmę do siebie i będzie miał jak w raju, ale to kosztuje trzy sety czystego spirytusu i to teraz, tutaj na miejscu!”. Lekarz, jako jedyny dysponujący mocnym trunkiem-odkażalnikiem, już otworzył usta, by zaprotestować, ale bezwzględny łącznościowiec zjadliwie wysyczał: „Wchodzisz, czy mam sobie pójść? Albo lepiej, poczekam, jak Stary was złapie z tym przywleczonym z miasta pchlarzem! Wtedy zobaczymy, czy będziesz taki skąpy, Mikołajku!”. Medyk obrzucił szantażystę nienawistnym spojrzeniem, ostrożnie podał mu śpiącą psinę i powiedział: „Czekaj, przyniosę ciecz!”, po czym udał się do ambulatorium. Kapitan, który został sam na sam z Piotrkiem, bowiem jego żołnierze już dawno sobie poszli, patrzył, jak nowy właściciel czule gładzi zwierzaka po grzbiecie i wiedział, że lepszego opiekuna trudno byłoby sobie nawet wymarzyć. Po chwili pojawił się znów Mikołaj, który wręczył chorążemu jakąś butlę z bezbarwnym płynem i rzekł: „Precz!”. Wypędzany pokręcił z niedowierzałem łysym czerepem, przybrał na lico dumną minę angielskiego lorda, po czym wolnym krokiem udał się w kierunku węzła łączności specjalnej.

Węzeł łączności specjalnej stał się pism sanatorium. Piotrek, wespół z asystującym mu dzielnie „Barbapapą”, w dużej plastikowej misce przygotowali swej nowej maskotce wspaniałą kąpiel relaksującą, na którą zużyli ćwierć flakonu szamponu do mycia włosów, dzięki czemu sierść zwierzaka nabrała pożądanej puszystości, miękkości i blasku. Następnie, przyniesioną od sanitariuszy strzykawką zaczęli karmić rekonwalescenta mlekiem z rozpuszczonym w nim masłem. Syte posiłki podawali zwierzakowi regularnie co trzy godziny, a do tego próbowali wciskać do małego pyszczka chudą szynkę, pokrojoną w kawałeczki wielkości główki od szpilki. Aby nie nadwyrężać sił pacjenta, plutonowy nosił go cały czas za pazuchą bluzy munduru, a łagodne kołysanie i miękkość pokaźnego brzuszka podoficera sprawiały, że łaciata kuleczka praktycznie cały czas spała, robiąc sobie przerwy jedynie na jedzenie. Trudo się dziwić, że młody organizm szybko przezwyciężył osłabienie i osiągnął znakomitą kondycję fizyczną.

Znakomitą kondycję fizyczną swego niedawnego podopiecznego kapitan mógł podziwiać już trzy dni później, kiedy wrócił do bazy po kolejnym patrolu. Gdy oficer zaszedł do kąta Piotrka i uzyskał permisję na wejście, zobaczył radosnego psiaka, który uganiał się za kawałkiem kolorowej gazety. Chorąży pokrzykiwał: „Lucky, hop!”, po czym pociągał za nitkę, do której końca przytwierdzona była papierowa kulka, a malec starał się ją łapać. Po kilkunastu takich cyklach wkraczał plutonowy z porcją tłustej, mlecznej ambrozji wzmocnionej szynką, karmił rozkosznika, po czym ten zasypiał, by godzinę później znów się bawić. Cóż, miał on niebywałe szczęście, co odzwierciedlało nadane mu imię: „Lucky”.

„Lucky” stał się tak popularny, że ciągnęły do niego całe pielgrzymki i każdy starał się przynieść mu coś dobrego, dlatego trudno się dziwić, iż wieść o pojawieniu się w obozie zwierzaka zataczała coraz szersze kręgi. Przy kolejnych odwiedzinach, kiedy kapitan siedział na węźle i bawił się z malcem, niepostrzeżenie pojawił się tam dowódca batalionu. Podpułkownik szybko otaksował wzorkiem zebranych, po czym wrzasnął: „Wszystkich was, k*rwa, oddam pod prokuratora!”. Pryncypała dictum acerbum na nikogo nie podziałało, bowiem całe grono czuło, że za kilka minut furia mu przejdzie. Tak było i tym razem – kwadrans później oficer starszy sam drapał psa za uchem i wypytywał, czy niczego mu nie brakuje. Z czasem, pomimo surowych przepisów zakazujących trzymania obcych zwierząt w bazach, „Lucky” stał się naczelną maskotką polskich spadochroniarzy. Był tak rozpieczony i dokarmiony, że poruszał się bardzo powoli, bowiem psią motorykę ograniczała znaczna tusza. Tak oto jeden przypadek sprawił, że mała istota opuszczona przez własną matkę stała się psim królem życia.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 14 sierpnia 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.