„Nienadaremny trud”, czyli najnowsza Gawęda Wodza [OPOWIADANIE]
2024-08-07 10:25:27(ost. akt: 2024-08-07 10:30:24)
Tej nocy ciemność osiągnęła stan doskonałości. Niebo – bez jednej gwiazdy i z ukrytym księżycem – powodowało, że nie było widać nic na długość wyciągniętej ręki.
Latarnie uliczne były bezużyteczne od kilkunastu dni, najprawdopodobniej z powodu jakieś awarii lokalnej elektrowni, a okna w domostwach też nie dawały ani krzty światła. Pogrążona w mroku baza wojsk koalicji antysaddamowskiej zdawała się całkowicie uśpiona, bowiem wewnątrz niej nie panował najmniejszy ruch i nawet posterunki, zwykle czuwające na ufortyfikowanych wieżach obserwacyjnych, gdzieś zniknęły. Najczujniejsze oko nie było w stanie wychwycić jakiejkolwiek oznaki życia toczącego się po drugiej stronie betonowych ścian, zwieńczonych na szczytach drutem żyletkowym. Czas płynął swoim tempem, a niespodziewany bezruch zanęcił i ośmielił watahę bezpańskich, na wpół zdziczałych psów, które biegały w poszukiwaniu pożywienia po usypanych z piasku wałach-zaporach. Wtedy, gdzieś daleko za miastem, już na samej pustyni, ktoś zaczął strzelać w górę z karabinu maszynowego i pomarańczowe smugi światła skrzyżowały się ze sobą sprawiając wrażenie, że jest to zapowiedź pokazu sztucznych ogni. Kilka chwil później pojawiły się także czerwone gwiazdy, którym towarzyszyły białe snopy opadających bardzo wolno iskier, dając złudzenie, iż wiszą na spadochronach. Nie było na świecie człowieka, który nie patrzyłby z mimowolnym podziwem na owe niespodziewane iluminacje. Tylko najbardziej wprawna para oczu dostrzegłaby, że jedno ze skrzydeł bramy wjazdowej do wojskowego zgrupowania nieco się uchyliło i cztery Honkery, na bardzo niskich obrotach silników i bez świateł, opuściły silnie ufortyfikowany rejon i wolno potoczyły się w kierunku potężnych budowli sanktuarium Imama Husajna i świątyni al-Abbasa, miejsc pielgrzymek szyitów z całego świata, będących jednocześnie sercem irackiej Karbali. Cóż, chwyt stary jak świat – na niebie odbywał się niezapowiedziany taniec świateł, wszyscy patrzyli w tamtym kierunku, a w tym samym czasie niewielki pododdział opuścił bazę w sposób skryty, by wykonać postawione przed nim zadanie. Obserwujący obóz półamatorzy mogliby dać się na to nabrać, ale prawdziwi zawodowcy wychwyciliby wyjazd wojskowej kolumny, a uśmiech politowania wykrzywiłby ich twarze.
Wykrzywione wysiłkiem twarze mieli żołnierze, którzy wypychali dwa Honkery bocznymi, wąskimi wrotami. Chyłkiem, bez jednego westchnienia, cicho, niecały kwadrans po chwili, w której ich koledzy opuszczali bazę, oni siłą własnych mięśni przesuwali, w całkowitym milczeniu, swoje pojazdy. Wiedzieli, że teraz muszą się sprężyć po to, aby nikt ich nie zauważył. Dwustopniowy podstęp mógł dać im bezpieczeństwo, ale wcale nie musiał. Oni wiedzieli, że część powstańców Muktady as-Sadra posiadała bogate doświadczenie wojskowe i miała za sobą długoletnią służbę w armii Saddama Husajna, a wielu z nich kończyło elitarne, brytyjskie i francuskie uczelnie wojskowe. Dlatego dowódca akcji, wysoki kapitan, wysłał wcześniej kilku ludzi na pustynię, aby ci – o wyznaczonej godzinie – zaczęli strzelać z karabinów maszynowych amunicją smugową i nabojami oświetlającymi z pistoletów sygnałowych. Wtedy też inna drużyna z jego pododdziału miała skrycie wyjechać z bazy, tak, by obserwatorzy mogli zameldować ruch wojsk i rozpocząć ich śledzenie. Dopiero wówczas rejon opuścił on sam z grupką najlepszych żołnierzy, do tego pchając pojazdy. Była szansa, że fortel się powiedzie, ale tutaj decydowało też żołnierskie szczęście.
Żołnierskie szczęście im sprzyjało. Przekonali się o tym ponad dwa kilometry za bazą, które pokonali klucząc wąskimi uliczkami. Zanim jednak kierowcy zapuścili silniki, trzeba było rękoma wypchnąć auta na paręset metrów od betonowych murów. Dopiero wtedy wszyscy zajęli swoje miejsca, szoferzy uruchomili motory i stalowe pudła bezgłośnie pokonywały kolejne przecznice. Czasem zatrzymywali się w jakimś ciemnym zaułku i czekali, mając nadzieję dostrzec tych, którzy ruszyliby ich śladem, ale nikogo takiego nie było. W końcu, dotarli na wyznaczone miejsce, czyli w szeroki przesmyk pomiędzy wysokimi ogrodzeniami okalającymi dwie okazałe wille. Tam znów silniki zamilkły i wszyscy żołnierze – niczym na komendę – opuścili na oczy przytwierdzone do hełmów noktowizory. Teraz nie pozostawało im już nic innego, jak tyko cierpliwie czekać, bowiem takie zadanie otrzymali od swego dowódcy.
Dowódca cierpiał niewymownie. Głód nikotynowy i nuda dawały mu się dotkliwie we znaki, a on nie mógł zapalić papierosa, aby nie zdradzić swojej pozycji. Zrezygnowany siedział więc cierpliwie i oczekiwał, sam nie wiedząc na co. Rano odbył długą poufną rozmowę z dowódcą batalionu i jego zastępcą. Obydwaj oficerowie poinformowali go, że Amerykanie przekazali tajną informację, zgodnie z którą w Karbali miał pojawić się jakiś Irakijczyk, kiedyś ponoć ważna persona w administracji Husajna. Sojusznicy zwrócili się z prośbą do Polaków, aby ci spróbowali tego człowieka ująć. Kim on był, ani co złego zrobił, nikt nie miał bladego pojęcia, ale skoro Jankesi czuli do niego jakąś ansę, to można poczynić starania, by gościa zawinąć. Gdy podpułkownik-dowódca skończył mówić, wówczas głos zabrał jego zastępca: „Ma pan jakiś pomysł, jak skrycie dotrzeć do tego miejsca?”, po czym wskazał punkt na mapie. Wówczas kapitan przedstawił plan, zgodnie z którym miał zaraz wysłać na pustynię odwracaczy uwagi, czyli tych, którzy nocą zrobią „pokaz sztucznych ogni”. Następnie, bramą główną miała wyjechać kolumna „na wabia”, a dopiero na końcu, bocznymi wrotami miał przemieścić się on z autami poruszanymi siłą ludzkich muskułów. Obydwaj przełożeni patrzyli na niego z uznaniem, po czym dowódca rzekł: „Będą z ciebie ludzie. Dobrze cię wyszkoliłem!”. Zdumiony kapitan ripostował: „Przecież pan wciąż na mnie narzeka i stale pan powtarza, że wolałby pan worki z cementem nosić, niż użerać się ze mną!”. Podpułkownik odparował: „Czasem nawet ja troszkę przesadzę. A teraz idź już stąd i działaj. Powodzenia i szczęścia!”.
Szczęście sprzyjało tej nocy dosłownie wszystkim stronom międzynarodowej awantury zbrojnej, zwanej „Iracką Wolnością”, albowiem nie działo się dosłownie nic, więc nikt nie odniósł żadnego uszczerbku, a to na wojnie duży sukces. Kapitan wraz z jednym celowniczym karabinu maszynowego wpatrywali się w metalową furtę osadzoną w ceglanym murze i prowadzącą na podwórzec domostwa stojącego po przeciwnej stronie szerokiej, nieutwardzonej drogi. Zielonkawy obraz rejestrowany przez oczy uzbrojone w noktowizję był niezmienny od wielu godzin; nie było żadnego ruchu. Dowodzący grupą spadochroniarz – mający za sobą cztery lata nauki w wyższej szkole wojskowej i osiem lat służby w wojskach powietrznodesantowych na stanowiskach dowódczych – doskonale wiedział, że dane wywiadowcze pozyskane od amerykańskiego oficera łącznikowego są bardzo skąpe i pewnie nieaktualne, dlatego skupiał się głównie na zapewnieniu bezpieczeństwa swoim podwładnym, a dopiero na dalszym planie stawiał wykonanie otrzymanego zadania. Zresztą, jak można rozpoznać człowieka, którego przesłany faksem portret pamięciowy swoją jakością nie odbiegał zbytnio od rysunków umiejscowionych na ścianach jaskini Lascaux? Bohomaz wykonany ołówkiem mógł przedstawiać dosłownie każdego, a dodatkowa informacja, że człek ów poruszał się białym samochodem marki Ford Crown Victoria była całkowicie bezużyteczna, gdyż mogła ona dotyczyć połowy aut jeżdżących po Karbali. Ponadto, gdzieś w głębi duszy czuł jakąś dziwną satysfakcję, że jeden Arab wodzi za nos całe atomowe mocarstwo, którego satelity są ponoć w stanie znaleźć na tym padole łez każdego. „Nie mój cyrk i nie moje małpy”, pomyślał, po czym wrócił marzeniami do gorącej kawy skompilowanej z papierosowym dymkiem – wszystko po to, aby jakoś przetrwać do świtu.
Świt zamienił się w jasny dzień dosłownie w kilka chwil, jak to bywa pod tą szerokością geograficzną. Wszyscy zdemontowali noktowizory, starannie schowali je do wymoszczonych gąbką pudełek, po czym kapitan chwycił słuchawkę radiostacji i nadał komunikat do oficera operacyjnego batalionu: „360, tu Kojot. Nastała jasność. Petenta nie ma. Co mam dalej robić? Odbiór!”. Po chwili głośnik wypluł z siebie metaliczny dźwięk: „Kojot, tu 360. Masz zgodę na powrót, chyba, że sam chcesz tam jeszcze poczekać. Ty decyduj!”. Dowódca grupy rzekł: „Zrozumiałem! Zrobię rundę wokół gniazda i zjeżdżam na żerowanie!”. Już miał kazać kierowcy ruszać z miejsca, gdy zza pleców dobiegł go głos strzelca karabinka Beryl: „Dowódco, przyjeżdża do nas Ali Baba!”.
„Ali Baba” oznaczał w miejscowym slangu rzezimieszka, ale spadochroniarze służący w Polskim Kontyngencie Wojskowym z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, zaadaptowali tę nazwę dla lokalnych policjantów, którzy – faktycznie – byli gorsi od pospolitych bandziorów, bowiem stał za nimi cały aparat państwa, zapewniając im bezkarność. Kiedy Polacy zorientowali się w łupieżczym procederze uprawianym przez „stróżów prawa”, zaczęli im uprzykrzać życie. Rozmawiali z lokalnymi kupcami, dowiadywali się, którzy z odzianych w niebieskie mundury bandytów są najbardziej agresywni, po czym przeprowadzali ze wskazanymi rozmowy wychowawcze, zakończone czasami – ale jedynie wtedy, kiedy naprawiany delikwent dążył do siłowej konfrontacji – prawym podbródkowym, na który z uznaniem spojrzałby sam Feliks „Papa” Stamm. Generał Abbas Fadil al-Hasani, dowódca karbalskiej policji, stale skarżył się na to polskiemu dowódcy brygady, a ten rzucał gromami na prawo i lewo, strasząc rotacją do kraju. Te groźby trafiały w pustkę i były nieskuteczne, bowiem nikt nie obawiał się powrotu do bezpiecznej Polski z ogarniętej pożogą wojenną irackiej metropolii. Żołnierze, pojąwszy mechanizm działania podstępnych Arabów i nie czując większego oparcia u swojego generała, sami zaczęli składać meldunki o próbach nacisku na nich, stosowanych przez Abbasowców i o ich mafijnym postępowaniu. Finalnie, sytuacja tak się zapętliła, że nikt w wysokich sztabach już nie miał rozeznania kto, komu i za co przylał, więc rozgrywka znów wróciła na poziom najniższy, czyli na ulice. A tutaj niepodzielnie rządzili desantowcy znad Wisły, którzy coraz skuteczniej dręczyli policjantów.
Policjanci zbliżali się do Honkerów w nowiuśkich – wyfasowanych i serwisowanych przez amerykańskich logistyków – półciężarowych Toyotach. Dwaj celowniczowie karabinów maszynowych, bez komendy kapitana, ostentacyjnie skierowali lufy broni w kierunku nadjeżdżających. Oni wiedzieli, że tylko brutalna siła przemawia do ich oponentów i nie wahali się jej stosować. Sznur japońskich aut przystanął w pewnej odległości i jeden z policjantów ruszył raźnym krokiem w stronę Polaków. Gdy znalazł się przy wysokim oficerze ten spojrzał na niego wzrokiem Bazyliszka, ale Irakijczyk, o dziwo, przeżył i zażądał, aby ten udał się z nim do jego porucznika siedzącego wygodnie w fotelu zaprojektowanym gdzieś na wyspie Honsiu. Indagowany, od dawna przywykły do arabskiej bezczelności i roszczeniowości, przypali papierosa, zaciągnął się głęboko, po czym – z nieukrywaną radością – wydmuchał dym prosto w twarz interlokutora. Wszystko odbyło się na zimno i bez emocji, więc policjant już wiedział, że jego numer nie przejdzie, toteż odwrócił się na pięcie i pobiegł do swoich. Po chwili, wolnym krokiem zaczął nadciągać sam iracki porucznik.
Iracki porucznik, wysoki, barczysty i otyły stanął przy Honkerze, położył upierścienioną prawą dłoń na sercu i zagaił: „As-Salāmu ʿAlaykum”. Kapitan odparł niedbale: „As-ʿAlaykum Salāmu”, po czym, już niecierpliwie i po polsku dodał: „Czego chcesz?”. Grubas, widząc, że tutaj nie pogada, zaczął powtarzać po angielsku: „Ambulance! Big danger! Mister, no good! You help police!”. Wtedy, niczym spod ziemi, pojawił się przy nich dowódca drugiego Honkera – krępy, mocno zbudowany żołnierz pododdziału szturmowego – i powiedział do kapitana: „Słuchaj, te k*urwy chcą nas w coś wkręcić i pewnie znów jakiś wałek szykują”. Zagajony kiwnął potakująco głową i rzekł do Irakijczyka: „Ok. Show me the area. Go first!”. Po tych słowach policjant z ociąganiem udał się do swoich i kawalkada uzbrojonych aut ruszyła w kierunku dużego parkingu.
Na dużym parkingu stała karetka pogotowia ratunkowego, której drzwi zdobił czerwony półksiężyc. Auto było nowiuteńkie, błyszczące w słońcu, a widok jego wnętrza zakrywały matowe szyby. Polak otaksował wzorkiem pojazd i od razu zauważył jakieś obce, dotąd niewidziane w Karbali tablice rejestracyjne. Gruby policjant stanął przy nim i zaczął szybko mówić: „Mister, open this vehicle! Danger! Open it!”. Wtedy Polak zrozumiał o co chodzi! Ludzie Abbasa wymyślili sobie, że przejmą obcą karetkę, ograbią ją z wyposażenia medycznego, a następnie sprzedadzą oddzielnie skradzioną aparaturę i samo auto z dużym zyskiem, a pieniądze rozdysponują pomiędzy siebie. Mieli jednak problem, bowiem bali się, że samochód może mieć założoną jakąś minę pułapkę, która wybuchnie przy próbie siłowego sforsowania drzwi, toteż postanowili zaangażować do tej czynności polskich spadochroniarzy. Cała intryga była tak naiwna, że jedynie rozbawiła wysokiego kapitana, który tylko zaśmiał się grubasowi prosto w oczy i rzekł: „Yalla!”, co było ciężkim wulgaryzmem, po którym Irakijczyk winien stanąć w pięściarskie szranki. Twarz Araba pociemniała z nienawiści, ale bał się ruszyć do bezpośredniego starcia, bowiem czuł, że – pomimo przewagi masy i wzrostu – nie ma z żylastym Polakiem większych szans. Na szczęście, głównie dla niedoszłego handlarza aut, powstało nieopodal jakieś zamieszanie.
Zamieszanie zostało wywołane przez grupkę śniadolicych mężczyzn, którzy pojawili się przy ambulansie. Jeden z nich, przysadzisty brodacz otworzył drzwi szoferki i zajął miejsce za kierownicą. Pozostali, w sile trzech, czekali na swoją kolej do wejścia. Wtedy kapitan przywołał łagodnym ruchem ręki jednego z nowoprzybyłych. Tamten podszedł spokojnie, wyciągnął dłoń na powitanie i rzekł: „Good morning, sir!”. Spadochroniarz uprzejme odpowiedział, po czym zapytał, kim są przybysze i co tutaj robią? Okazało się, że rozpytywany jest syryjskim lekarzem, który opiekuje się pod względem medycznym dużą grupą irańskich pątników do sanktuarium Imama Husajna. Sługa Eskulapa wyjaśnił, że szefuje ekipie złożonej z kierowcy, sanitariusza i ratownika medycznego, a wehikuł ratowniczy jest własnością jakiegoś szpitala w Teheranie, wypożyczoną na czas pielgrzymki. „Co za skończony bydlak!”, pomyślał kapitan i obrzucił spasionego porucznika nienawistnym spojrzeniem. Tamten uciekł wzrokiem, a wtedy w rogatej nadwiślańskiej duszy zakiełkował diaboliczny pomysł. „Follow me!”, krzyknął do Syryjczyka, a do swoich zawołał: „Chłopaki, jedziemy pod meczety!”. Kilka sekund później niewielka kolumna ruszyła w kierunku świętego miejsca szyitów.
Szyici, w potężnej masie, zaczęli gromadzić się w znacznej odległości od swoich sanktuariów. Dowódca-spadochroniarz bezbłędnie wychwycił w tym tłumie dużą grupę Persów ochranianych przez dobrze uzbrojonych ludzi. Gdy medycy z karetką znaleźli się wśród swoich, lekarz pomachał Polakom ręką na pożegnanie i zawieruszył się gdzieś pośród rozmodlonych mahometan. Tylko karbalscy policjanci przybrali miny starych, wyliniałych sępów, którym ktoś szybszy i bardziej bezczelny sprzątnął sprzed zakrzywionych dziobów kawał smakowitej padliny, co wprawiło żołnierzy w znakomity nastrój. Kapitan już wiedział, że nie wykonali głupawego zadania realizowanego na rzecz nieudacznego amerykańskiego wywiadu, ale miał świadomość, że ich całonocny wysiłek okazał się jednak przydatny i, finalnie, był nienadaremnym trudem.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 7 sierpnia 2024 r.
Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez