Halina Szpilman: Wciąż pamiętam tamte emocje

2024-08-01 10:00:00(ost. akt: 2024-08-01 10:49:59)
To jest opowieść z zamierzchłej przeszłości, z zupełnie innego wymiaru czasowego i z innego świata. Świata, którego już nie ma, w którym ja nigdy nie miałam szansy przeżyć nawet chwili, a za którym — paradoksalnie — bardzo tęsknię…
Jest początek lat 80. i wielka kuchnia mojej Babci. Na lodówce stoi radio Jowita, a my całą rodziną siedzimy i czekamy na koncert życzeń.

— Jubilatom dedykujemy piosenkę „Tych lat nie odda nikt”. Słowa Kazimierz Winkler, muzyka Władysław Szpilman, śpiewa Irena Santor — zapowiada spiker, a ja gramolę się na wysoki taboret i, ku wielkiej uciesze rodzinki, razem z Ireną Santor śpiewam bez zająknięcia w słowach i bez jednej fałszywej nuty. I choć wszyscy świetnie się bawią, ja, 5-letnia dziewczynka zauważam, że dziadek jest wesoły i nieswój jednocześnie. Radosny i nieobecny. Szczęśliwy przy rodzinie, a jednocześnie myślami gdzieś bardzo daleko…

Zbyt wiele rozumieć nie mogłam, ale ponieważ kilka nut z tej piosenki mnie też poruszało i też wprowadzało w moim sercu dziwne drgania, napięcia, uciski — jakoś się z Dziadkiem w tym poruszeniu i odległych myślach identyfikowałam… Oczywiście niczego ani z Dziadkowych, ani z własnych stanów nie potrafiłam nazwać czy choć z grubsza opisać — ale były. Bo pamiętam je do dziś.
Choć z Dziadkiem — niestety — nie zdążyłam porozmawiać o czasach wojny, dużo dowiedziałam się z jego wspomnień, których rękopis dostałam niejako w testamencie. A ponieważ przeczytałam je jako dorosła kobieta, kiedy już umiałam nazwać emocje towarzyszące mi wtedy, w kuchni Babci, i które wciąż są przy mnie, gdy dziś „Tych lat nie odda nikt” śpiewam — myślę, że zrozumiałam też wiele emocji Dziadka, których 40 lat po wojnie nie umiał się pozbyć. A może nie chciał?


A potem przyszedł czas „Pianisty”. Zaczęło się od książki i darować nie mogłam, że nikt mi wcześniej nie polecił „Śmierci miasta” — niejakiej wprawki do znanego dziś na całym świecie bestsellera. Pamiętam, że przeczytałam raz i uznałam, że klika szczegółów mi umknęło i zaczęłam czytać ponownie. Trzecie czytanie, które nastąpiło kilka dni po drugim, to już była lektura naukowo-topograficzna, z notesem pod ręką, w którym wynotowałam wszystkie po kolei adresy, gdzie Władysław Szpilman próbował przetrwać koszmar. Był jakiś wyjątkowy zimny i dżdżysty marzec, a ja nie bacząc na nic — pociągnęłam mamę do stolicy i po kolei, metodycznie przeszłyśmy wszystkie te miejsca, stare kamienice i uliczki Warszawy. Taki spacer po mieście wprawdzie zacinającym deszczem, ale spokojnym, trochę sennym, ale czystym, poukładanym, z kolorowymi wystawami i z ledwie nadpękniętymi pąkami najwcześniejszych drzew i krzewów. Taki spacer ze świadomością, że te odcinki, których przejście od nas wymagało jakichś 20 minut, może pół godziny — Władysław Szpilman pokonywał czasem kilka godzin. Bo wszystko zburzone, zniszczone, spalone — bo nogi z waty ze strachu i z wielotygodniowego bezruchu.

My skończyłyśmy na Umschlagplatzu — pan Władek był tam ostatnio w lipcu 1942 r. i nigdy więcej. Bo, jak powiedział w jednym z wywiadów — serce by mu pękło…
A potem przyszedł film z niezapomnianym Adrienem Brodym w roli Władysława Szpilmana. Ponad dwie godziny pięknych, choć bardzo bolesnych scen i obrazów, delikatnie przetykanych osobistymi wspomnieniami Romana Polańskiego, reżysera tego dzieła, i muzyką. Bo w tym całym piekle, które ludzie ludziom zgotowali na ziemi — muzyka była deską ratunku, oazą spokoju, wytchnieniem od koszmaru. To ona — nomen omen — odegrała najważniejszą rolę: i w czasie wojny, i w całym życiu Władysława Szpilmana.

Co uratowało mojego Dziadka w czasie wojny i po niej — nie wiem. I najgorsze, że nigdy się już nie dowiem. Wiem jednak na pewno, że słysząc nazwisko Szpilman i piosenkę „Tych lat nie odda nikt” — w sercu mojego Dziadka drgały dokładnie te same struny, które do dziś drgają w moim.

Kto by się zatem dziwił, że wywiad z Haliną Szpilman był dla mnie wydarzeniem wyjątkowym — i dziennikarskim, i osobistym? Pomijam już fakt, że kompletnie przypadkowo odbył się w niecałą godzinę po obchodach 75. rocznicy Godziny „W”. Choć naturalną koleją rzeczy wspomnienia o panu Władysławie przeplotły naszą rozmowę dość gęsto, była to rozmowa z panią Haliną — nie z wdową po Władysławie Szpilmanie. A już przede wszystkim była to rozmowa dwóch niezależnych kobiet z dwóch pokoleń i z dwóch różnych światów...

Magdalena Maria Bukowiecka

Tych lat nie odda nikt



— Proszę się przedstawić
— Nazywam się Halina Grzecznarowska, po mężu Szpilman. Właściwie używam nazwiska Szpilman, bo w moim zawodzie — a jestem lekarką — posługiwanie się podwójnym nazwiskiem nie jest zbyt wygodne. Ale studia medyczne skończyłam jako Grzecznarowska, choć byłam już wtedy mężatką.

— A jakie było pani dzieciństwo w Radomiu? Jakie pierwsze wspomnienie przychodzi pani do głowy? Proszę powiedzieć też coś o swojej mamie i siostrze Danusi…
— To fascynujące, jak człowiekowi różne sprawy, wydarzenia z dzieciństwa, z wczesnych lat zacierają się potem w pamięci. Oczywiście, pamiętam swoje wczesne dzieciństwo. W pamięci pozostała mi na zawsze choćby taka scena, z której wiele lat nie zdawałam sobie sprawy. Moja babcia, Łucja z Olbrotowskich Grzecznarowska, córka oficera, który walczył w armii Napoleona, a matka mojego ojca, umarła w wieku 80 lat — ja miałam wtedy 2 lata. Miałam jej zdjęcia, tyle że później już nie pamiętałam, czy zdążyłam ją spotkać. I nagle zobaczyłam lampę, dużą, gazową, z zielonym abażurem i kanapę. Wtedy uświadomiłam sobie, że kiedyś już w tym miejscu byłam, że widziałam i tę lampę, i tę kanapę. Zdałam sobie sprawę, że te meble widziałam wtedy, kiedy też ostatni raz widziałam się z babcią. Prawdopodobnie wraz z ojcem przyjechałam w odwiedziny, które okazały się pożegnaniem.

— A mama?
— Przede wszystkim moja mama, Janina Stokowska — Stokowscy byli herbu Drzewica — znalazła się w Radomiu w bardzo dziwny sposób. Urodziła się na Ukrainie, w miejscowości, której dobra należały chyba do rodu Potockich. Ojciec matki, mój dziadek, pracował w tamtejszej cukrowni, był inżynierem technologiem — cukrownikiem. Tam też mama skończyła szkołę — gimnazjum rosyjskie, bo wprawdzie to była Ukraina, ale z tego, co mama opowiadała, język rosyjski tam dominował.

Miała siostrę i dwóch braci. Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej siostra i ojciec zmarli, a dwaj braci, jeden starszy od niej, drugi młodszy — gdy tylko stało się to możliwe, dołączyli do wojsk Piłsudskiego. To był rok 1919 lub 1920. No i ona została sama z matką, z moją babcią po kądzieli.

I to babcia postanowiła wziąć córkę i jechać do Polski. Jak postanowiła, to zaczęła działać — najpierw sama udała się do Kijowa załatwiać dokumenty. I w tym Kijowie moja babcia zaginęła bez wieści! A mama została sama. Dzięki jakimś dalekim znajomym przeszła przez zieloną granicę i tak sama, bez jakichkolwiek dokumentów, znalazła się w Polsce. Taka historia! No i w końcu dotarła do Radomia. Tam mieszkał jej stryj, brat ojca, który był kierownikiem poczty.

— Zdołała spotkać się z braćmi?
— Tak. Młodszy jeszcze przed wojną zamieszkał w Radomiu, a starszy był w Warszawie. Ten starszy w 1939 r. powołany został jako rezerwista do wojska i proszę sobie wyobrazić — z tym wojskiem trafił z powrotem na Ukrainę i tam zginął, nie spotkawszy się nawet z rodziną. Konkretnie w Starobielsku zginął, nawet jego nazwisko tam widnieje na tablicy, czyli po wszystkim został zidentyfikowany. A zatem przyszło mu zginąć dokładnie w tym miejscu, z którego pochodził.

Moja mama była bardzo piękną kobietą, niebieskooką blondynką, pogodną i radosną. Poświęciła się domowi i cudownie zajmowała się nami i ojcem. Tata był starszy od mamy o 20 lat. Ich ślub to była wielka uroczystość, bo on już wtedy był prezydentem Radomia. Natomiast moja o trzy lata młodsza siostra Danusia od dziecka nazywana była Dzidzią. Mama po jej urodzeniu bardzo chorowała, stąd nikt nie miał głowy do chrzcin Danusi, trzeba je było wciąż odkładać — i w końcu Danusia na swoim chrzcie miała aż 7 lat.

— A pani miała jakieś przezwisko?

— Nie. Ja zawsze byłam Halinką.

— A gdzie pani spędziła wojenne lata?

— Wojna zaczęła się dla nas od ewakuacji radomskiego magistratu. Ojciec musi wyjeżdżać, a my razem z nim. Jedziemy na wschód, zatrzymujemy się w Łucku i tam wkraczają Rosjanie. Ponieważ ojciec zbyt mocno nie przyjaźnił się z komunistami — zawiadomili go, że nie jest tam mile widziany. No to postanowił wracać na stronę niemiecką. Powiedział wtedy, że w rosyjskim więzieniu przesiedział 11 lat życia i już mu starczy. Pamiętam, że jakimiś furmankami zdołaliśmy wrócić do Radomia. I tuż przed 11 listopada ojciec został aresztowany jako zakładnik i z tego aresztu już nie wyszedł. Trafił do więzienia, skąd wywieźli go w nieznanym kierunku — dopiero potem okazało się, że najpierw trafił do więzienia w Berlinie, a w końcu do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu. Bardzo dramatyczne te były czasy i dzieje…

Ten areszt i więzienie mieściły się blisko kościoła. Ktoś nas zawiadomił, że ojciec wraz z dwoma innymi więźniami politycznymi będzie wywożony. Żebyśmy mogli się pożegnać, załatwiono nam spotkanie w nocy w tym kościele, bo między więzieniem a kościołem było ukryte przejście. Polscy pracownicy więzienia, gdy Niemcy tylko udali się po pracy do swoich domów, przeprowadzili tę trójkę do rodzin, które od godziny 19 czekały tam w kościele. Niezwykle bolesne chwile.

— Dlaczego wybrała pani medycynę — słyszałam, że pani tata dość specyficznie chwalił pani wybór?
— W 1945 r. miałam 17 lat i gdy wojna się skończyła, byłam przeszczęśliwa, że wreszcie mogłam wrócić do szkoły. Bo czasy wojny były straszne. Wyrzucali nas z domu, mama była przecież sama, bez męża. Z naszego domu wyrzucili nas już w 1940 r. Całkiem niedawno znalazłam list, który dostałyśmy od ojca z obozu, a w którym on pytał: „Janko, czemu znów zmieniłyście adres!”. Pytał tak, bo po prostu nie zdawał sobie sprawy, że można nas z naszego domu wyrzucić. Pomijam już fakt, że z całego domu trafiłyśmy do jednego pokoju z kuchnią. Ale wie pani, człowiek takimi rzeczami się nawet nie przejmował — byle żyć.

O wybuchu powstania warszawskiego też dowiedziałam się od gestapowca. 1 sierpnia około godziny 20 przyszli bowiem do naszego mieszkania, żeby aresztować mamę — bo mieli rozkaz aresztować wszystkie osoby związane z więźniami politycznymi. I to jeden z tych gestapowców nam o tym powiedział. A po wojnie skończyłam wreszcie szkołę średnią i początkowo planowałam iść na architekturę, bo bałam się, że medycyna będzie dla mnie za trudna. I o ile ojciec nigdy się nie wtrącał do spraw mojego wychowania — to, o dziwo, przywiózł mnie wtedy do Warszawy, do jakichś swoich przyjaciół architektów. Chodziło mu o to, żeby oni mi tę architekturę z głowy wybili. Bo on wymyślił, że pójdę na medycynę. „Lekarz to i w wojsku, i w więzieniu, i w obozie może być pomocny” — tak argumentował.

Wiadomo, te specyficzne argumenty wzięły się przede wszystkim z wieloletnich doświadczeń więźnia. Tak czy siak, ten argument jednak do mnie przemówił i wprawdzie w Warszawie na medycynę się nie dostałam, ale po odwołaniu zaczęłam ją studiować w Krakowie.

— Z Władysławem Szpilmanem stworzyliście na pół wieku szczęśliwe, kochające się małżeństwo i cudowny dom dla Krzysztofa i Andrzeja. Jaka jest pani recepta na tak udany związek i życie?
— Przede wszystkim mój mąż postanowił, że się pobierzemy po trzech dniach znajomości ze mną — co ja potraktowałam jako dworowanie sobie ze mnie. No, ale w końcu uległam i pobraliśmy się w 1950 roku. Rok później na świat przyszedł Krzysztof, a w 1956 — Andrzej.

A recepta na sukces? Oboje byliśmy zajęci. Ja miałam swoje studia medyczne, a potem pracę i życie zawodowe. On tak samo: dużo pracował w domu i dużo poza domem, często wyjeżdżał. No to nie było czasu na kłótnie!
A muszę pani powiedzieć, że w naszym domu w ogóle nie słyszało się muzyki rozrywkowej jego autorstwa. Rządziła raczej muzyka poważna, klasyczna. Nawet synowie nic o tych szlagierach ojca nie wiedzieli, nie mówiąc już o jego przeżyciach wojennych. Do wspomnień, wydanych najpierw w 1946 r. jako „Śmierć miasta”, którą moja mama w tym samym roku dostała w prezencie na Boże Narodzenie, obaj dotarli osobno, swoimi drogami i ani nie dzielili się z ojcem swoimi refleksjami, ani o nic nie pytali. Nawet nie pytali o jego rodziców — mieli dziadków z mojej strony i już. Zupełnie nie wiem dlaczego.

Muszę też przyznać, że małżeństwo i obowiązki matki spadły na mnie w naprawdę młodym wieku i nie byłam na nie zbyt przygotowana. W pierwszych latach nic nie było dla mnie łatwe. Ale okazuje się, że dałam radę, nauczyłam się tego, co trzeba, i stworzyłam moim trzem mężczyznom dobry dom.

— I to wszystko mimo znacznej różnicy wieku. Co powie pani rodzicom tych córek, które przyprowadzą wybranka starszego o jakieś 15-20 lat?
— Zawsze wszystko zależy od człowieka. Nic nikomu nie można doradzać. Wie pani, to nie jest tak, że mnie się akurat trafiło, że tyle starszy człowiek był dla mnie tak dobrym mężem. Bo nigdy nie ma też żadnej gwarancji. Mój ojciec, jak wspomniałam, też był od mamy 20 lat starszy, ale on w domu był zupełnie innym człowiekiem. Zajmował się polityką, gospodarką, wieloma sprawami — ale nie domem. A mój mąż, mimo że bardzo intensywnie pracował, wciąż o swoim domu myślał i cieszył się nim. Cieszył się, że wszystko to tak działa i jest zorganizowane, jak on sobie wymarzył. Miał swój fortepian i swój fotel, na którym, gdy ktoś usiadł, to on przepraszał, mówił, że to jego miejsce i przesadzał na krzesło.

— Czy dzieliliście się swoimi wojennymi doświadczeniami z panem Władysławem? Czy one rzucały jakikolwiek cień na wasze życie? Ostatecznie jego siostra też nazywała się Halina Szpilman…
— Nie, on nigdy nie miał takich skojarzeń…

— Który utwór Władysława Szpilmana lubi pani najbardziej i dlaczego?
— Bardzo lubię piosenkę „Deszcz” do słów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Bo romantyczna jest…


Wilm Hosenfeld
— Tak jak jest w „Pianiście” — mąż na wszelki wypadek nie chciał wiedzieć, jak nazywa się ten oficer niemiecki, który go uratował. Nazwisko Hosenfeld poznał więc dopiero w 1953 r. z listu od żony Wilma. A w roku 1957, podczas trasy koncertowej w Niemczech, postanowił odszukać jego rodzinę. Nawiązali kontakt. I w 1984 r. najstarszy syn Hosenfelda, Helmut, na nasze zaproszenie przyjechał do Polski, bo bardzo chciał zobaczyć Warszawę, a przede wszystkim to miejsce w kamienicy przy al. Niepodległości, gdzie Władysław Szpilman się ukrywał, a Wilm Hosenfeld go wspierał. I proszę sobie wyobrazić, weszli do tej kamienicy, przeszli na strych i znaleźli tę deskę, na której mąż leżał. Była nawet drabina, po której mąż tam wchodził, którą wciągał, ukrywał i po której schodził… 40 lat przetrwały! Namacalny dowód na to, jakie to były trudne czasy. I na to, że w „Pianiście” nie ma grama fantazji.


Władysław Szpilman
Kompozytor, pianista i aranżer, urodził się w 1911 r. w Sosnowcu w rodzinie żydowskiej jako najstarsze dziecko Samuela (Szmula) Szpilmana i Edwardy (Estery) z domu Rappaport. Miał brata Henryka i dwie siostry: Reginę i Halinę. Uczył się w Konserwatorium im. Fryderyka Chopina w Warszawie. W 1931 roku uzyskał stypendium w Akademii Sztuk w Berlinie. 23 września 1939 r. grał w ostatniej audycji na żywo recital utworów Chopina. Chwilę później niemieckie bomby spadły na elektrownię warszawską i Polskie Radio zamilkło. W 1940 rodzina Szpilmanów znalazła się w utworzonym przez Niemców getcie warszawskim. Rodzinę utrzymywał z grania w kawiarniach i salkach koncertowych getta. W 1942 r. stracił całą rodzinę, sam zaś dzięki pomocy żydowskiego policjanta, który zmusił go do ucieczki z Umschlagplatzu, uniknął deportacji do obozu zagłady w Treblince. Po powstaniu warszawskim pozostał w ukryciu, odcięty od wszelkiej pomocy ze strony przyjaciół, w ruinach wypalonego domu w alei Niepodległości 223. Odkrył go tam Niemiec, kapitan Wehrmachtu Wilm Hosenfeld, który udzielał mu pomocy, dostarczając mu żywność.
Po wojnie Szpilman skomponował ponad 500 popularnych piosenek, m.in. „Trzej przyjaciele z boiska”, „Tych lat nie odda nikt”, „W małym kinie”. Był też autorem muzyki filmowej, musicalów i kompozytorem utworów symf
onicznych. Zmarł 6 lipca 2000 r. Miał 88 lat. Został pochowany na Powązkach.

Halina Szpilman odeszła w niedzielę, 30 maja 2020. Była lekarką, żoną kompozytora i pianisty Władysława Szpilmana. Niniejszy wywiad ukazał się w „Gazecie Olsztyńskiej” 24 sierpnia 2019 r. i był ostatnim, jakiego udzieliła mediom.