"Rzecznicy praw arabskiego dziecka", czyli najnowsza Gawęda Wodza [OPOWIADANIE]

2024-07-10 08:27:41(ost. akt: 2024-07-10 10:50:39)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Stary człowiek wciąż cieszył się dobrym słuchem, więc bez trudu rozpoznał charakterystyczną pracę silników trzech Toyot-pickupów.
On wiedział, że ich przybycie nie zwiastuje niczego dobrego, dlatego – zanim jeszcze pojazdy wynurzyły się zza zakrętu drogi – mężczyzna energicznie wstał z plastikowego fotela, chwycił je za oparcie i wraz z meblem zniknął w mrocznej czeluści parterowego budynku, przed którego frontową ścianą dotychczas siedział. Po chwili metalowe drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem, a kilka sekund później opadła metalowa roleta, szczelnie zasłaniając jedyne okno. Sklep starego Wahida miał prawo być nieczynny o tej porze, bowiem temperatura na zewnątrz sięgała 55 stopni Celsjusza, toteż ulice irackiej Karbali – świętego miasta szyitów – codziennie pustoszały na kilka popołudniowych godzin. Arab bojaźliwie wyglądał przez długą szparę w przerdzewiałej blasze zakrywającej otwór wentylacyjny, toteż łatwo mógł dostrzec policyjne pojazdy sunące złowrogo i majestatycznie po rozgrzanym asfalcie. Maszyny były nowiuśkie, błyszczące, pomalowane w białoniebieskie barwy, a na skrzyni ładunkowej każdej z nich stali mężczyźni podtrzymujący dłońmi kolby karabinów maszynowych. Funkcjonariusze wyglądali na znudzonych swoją służbą i mieli do tego prawo, gdyż podczas tradycyjnej dziennej drzemki cała metropolia zamieniała się w miasto-widmo. Ponadto, siedzący w pierwszym pojeździe otyły porucznik miał na twarzy wyraz zawodu; pozamykane na cztery spusty placówki handlowe uniemożliwiały wyciśnięcie z ich właścicieli tradycyjnego haraczu, a przecież pieniądze potrzebne są każdemu, nawet irackiemu stróżowi prawa.

Stróż prawa złupił kilka dni temu naszego bohatera, Wahida, zabierając mu z szuflady wszystkie banknoty, dlatego stary Arab tak chyżo umknął do budynku, skąd teraz śledził przejazd umundurowanych rozbójników. Po drugiej stronie ulicy, na wysokim krawężniku siedział mały, może dziesięcioletni chłopczyk, obok którego stał, przeznaczony na sprzedaż, dwudziestopięciolitrowy baniak z olejem napędowym. Dzieciak nie poszedł do domu, aby przeczekać w cieniu największy upał, ponieważ rozpaczliwie potrzebował pieniędzy, zaś tego dnia interes szedł kiepsko. Miał w kieszeni jedynie kilka dinarów pozostawionych mu przez ojca po to, by mógł wydać resztę chętnemu nabywcy. Obok tej zaimprowizowanej mikroskopijnej stacji paliw zatrzymało się policyjne auto, z którego wnętrza wytoczył się oficer z nadwagą. Malec wstał z szacunkiem i chyłkiem– w niezwykle uniżonej pozie – zbliżył się do dowódcy patrolu. Grubas, po podciągnięciu na wydatne brzuszysko opadniętych portek, zaczął coś mówić do dziecka, które – w odpowiedzi – nieśmiało pokręciło przecząco głową. Dorosły, już z wyrazem irytacji w nalanym licu, rzucił przez ramię kilka gardłowych komend i od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawiczne. Kilku uzbrojonych drabów w przepisowych błękitnych koszulach otoczyło malca i zaczęło nim potrząsać. Jeden z napastników chwycił naczynie z paliwem i, z oznakami dużego wysiłku, zataszczył je do radiowozu, a pozostali, po przeszukaniu kieszeni ulicznego handlowca, zabrali mu te kilka pomiętoszonych banknotów. Kilka chwil później łupieżcy wsiedli do aut i ruszyli w dalszą drogę, a na miejscu kaźni pozostał tylko skulony czarnowłosy chłopczyk, któremu z rany na głowie kapała ciemnoczerwona krew. Twarz dziecka była zalana łzami, ale z jego gardła nie dobywał się najmniejszy szloch; na płacz nie pozwalał mu potworny ludzki strach.

Potworny ludzki strach trzymał w bezruchu również sklepikarza, świadka owego bestialstwa. Podwładni generała Abbasa Fadila al-Hasaniego, szefa policji muhafazy Karbala ze stolicą w mieście o tej samej nazwie, bili, łupili oraz ściągali haracze – i to w majestacie prawa – już od lata 2003 roku, czyli od chwili, kiedy szef tymczasowej koalicyjnej administracji cywilnej Iraku, Lewis Paul Bremer III, powierzył oficerowi to stanowisko. Wahid bał się udzielić pomocy rannemu. Dobrze pamiętał bicie sprzed kwartału, jakie sprawili mu „stróże porządku”, po którym kurował się dwa tygodnie. Zresztą, całe zajście obserwowało z domów pewnie kilkanaście osób, ale żadna z nich nie odważyła się wyjść na ulicę i pomóc dziecku. „Insha'Allah”, zmełł w ustach sklepikarz i już miał pójść na zaplecze układać worki z ryżem, gdy do jego uszu dotarł odgłos werbli.

„Odgłosem werbli” okazał się głośny warkot jednostek napędowych dwóch wojskowych Honkerów, którymi poruszali się polscy żołnierze patrolujący rejon swojej odpowiedzialności. Irakijczyk znał ich wszystkich doskonale, bowiem byli jego najlepszymi klientami – za kupowane papierosy płacili wyłącznie amerykańskimi dolarami i, wbrew przyjętym na Wschodzie obyczajom, nigdy się nie targowali. Co ciekawe, gdy żołnierze pojawiali się na jakieś ulicy, wtedy natychmiast znikali z niej policjanci, bowiem wiedzieli oni, że przybysze z dalekiego kraju nie pozwalają im prowadzić intratnego bandyckiego procederu, a legendarna już nienawiść między formacjami przybierała czasami postać rękoczynów, gdzie przegranymi byli zawsze wyznawcy Allaha. Wahid widział, jak drugi samochód nagle stanął, drzwi szoferki otworzyły się gwałtownie i z wnętrza wyskoczył niewysoki, bardzo krępy mężczyzna w pełnym wojskowym rynsztunku. Żołnierz podbiegł do płaczącego dziecka, ujął ranną główkę w swoje wielkie dłonie, otaksował wzrokiem krwawiące miejsce, po czym krzyknął coś ostro do swoich kompanionów. Dosłownie po sekundzie z pojazdu zeskoczył drugi komiliton trzymający w ręku torbą sanitarną, co łatwo było rozpoznać po wielkim czerwonym krzyżu wymalowanym na jej klapie i zdecydowanie dołączył do przywołującego go kolegi. Kilka chwil później zakurzony chodnik przy karbalskiej ulicy zamienił się w placówkę medyczną, a powietrze przeciął podniesiony głos dziecka, którzy szybko przerodził się w opętańczy wrzask.

Opętańczy wrzask malca wstrząsnął duszą arabskiego kupca, ale nawet wówczas nie opuścił on swego bezpiecznego stanowiska, wciąż oglądając z ukrycia wydarzenia na zewnątrz. Widział jak jeden z tymczasowych sług Eskulapa zakłada pacjentowi obezwładniający chwyt, a drugi przemywa ranę jakimś piekącym odkażalnikiem, bowiem krzyk operowanego wzmógł się niewspółmiernie. Po tym zabiegu żołnierz wydobył z czeluści torby kilak rolek bandaży i mały czerep zaczęły spowijać białe zwoje. Po opatrzeniu krwawiącego miejsca, zaaplikowano kontuzjowanemu jakieś lekarstwo, a następnie w jego rączce pojawiła się, podarowana przez żołnierzy, tabliczka czekolady. Kwadrans później, na smagłej buźce wykwitł radosny uśmiech, a obszar wokół ust został niemiłosiernie wymazany konsumowanymi słodyczami. Wówczas dopiero Wahid dostrzegł, że dwa pojazdy wprawnie izolowały rejon doraźnego szpitala, a siedzący w nich uzbrojeni ludzie czujnie rozglądali się wokół. Na drzwiach Honkerów królowały okrągłe bordowe emblematy, w których okrąg wpisywał się pikujący orzeł wyobrażony na tle białej czaszy spadochronu, więc nietrudno było mu wywnioskować, że przed jego sklepem działają wojska powietrznodesantowe. Nic dziwnego, że iraccy policjanci schodzili im z drogi – w starciu z elitą nie mieli najmniejszych szans. Ten myślowy wywód Araba przewał niespodziewany okrzyk.

Okrzyk wydobył się z ust krępego żołnierza – speca od unieruchamiania pacjentów. Mężczyzna patrzył na nadgarstek swego podopiecznego i soczyście wyartykułował: „O, kurwa!”, zaś dziecko wyciągało przed siebie rączkę i powtarzało: „Police! Alibaba! Police!”. Minutę później ranny maluch znów siedział sam otoczony górą słodyczy, a polskie samochody zniknęły z pola widzenia sprzedawcy. Wiedzę o tym, co działo się później Wahid kompletował przez kilka następnych dni, ale prawie identyczne opowieści świadków tamtych wydarzeń pozwalały bardzo precyzyjnie odtworzyć działania rzeczników praw arabskiego dziecka.

„Rzecznicy praw arabskiego dziecka”, w sile drużyny szturmowej, stanęli przed wysokim murem okalającym posterunek policji. Wszyscy dzierżyli broń gotową do strzału, a niedawny „anestezjolog” referował sytuację swojemu dowódcy: „Słuchaj, napadli dzieciaka, pobili go, zabrali mu bańkę z ropą na handel, jakieś grosze z kieszeni i taki zabawkowy zegarek z ręki ściągnęli. Powiedz mi, po co oni wzięli mu ten zegarek, co? Zostało mu na nadgarstku tylko takie jaśniejsze miejsce, tam gdzie była bransoletka. On mi to wszystko tak trochę po angielsku i trochę po ichniemu wydukał, jak już żarł czekoladę. Dobra, szkoda dnia! Wjeżdżamy im na obiekt i robimy kipisz, a jak goście fikną, to jadą pędem do hurys. Proste!”. Ten drugi odparł: „Jasne, ale staramy się bez ognia w pomieszczeniu, bo rykoszety zrobią kuku nam samym!”. Chwilę później, po potężnym kopniaku, dwuskrzydłowa brama rozwarła się z hukiem, a do komisariatu wtargnęło czterech uzbrojonych żołnierzy wrzeszcząc: „Gleba, kurwa, wszyscy! Wszyscy gleba!”. Tego dnia Allah miał pieczę nad swoimi wyznawcami, bowiem nabuzowani spadochroniarze zastali swoich oponentów stłoczonych wokół wielkiej patery ryżu z baraniną.

Ryż z baraniną utkwiły biesiadnikom w gardle, kiedy pojęli, kto i po co ich odwiedził. Najechani nie stawiali żadnego oporu, bowiem ich broń leżała pod ścianą, poza zasięgiem rąk. Zresztą, na twarzach funkcjonariuszy malował się strach i żadnemu nie było w głowie bohaterstwo. Polskich spadochroniarzy nienawidzili za ukrócenie im zbójnickiego rzemiosła, ale też panicznie bali się konfrontacji z nimi; wiedzieli, że są bez szansy na wiktorię. Mężczyźni mierzyli się w ciszy wzrokiem, aż dowodzący grupą szturmową syknął w kierunku grubego porucznika: „Money'!”. Arabską twarz przyozdobił sztuczny grymas niezrozumienia i indagowany przewrócił oczyma, ale w tym momencie usłyszał ponaglenie: „Ale to już, kurwa twoja mać, bo zaraz cię wyprowadzę nagiego na ulicę i skopię po tej tłustej dupie, złodzieju!”. Perswazja wygłoszona w języku polskim okazała się zrozumiała dla wszystkich irackich stróżów prawa, bowiem każdy z funkcjonariuszy energicznie opróżnił kieszenie z całej posiadanej gotówki. Dowodzący Polak rozkazał jednemu ze swoich: „Jano, złóż tę kasę na kupkę, zawiń w jakąś kartkę i damy ją temu smarkowi. A teraz spadamy stąd, bo zaraz goście wyjdą z szoku i wtedy dopiero zrobi się ciepło. Wyjazd!”. Dokładnie wtedy z kąta izby dobiegł ich odgłos jakichś rozsypywanych rzeczy, a gdy skierowali tam wzrok zobaczyli owego krępego żołnierza trzymającego na klindze noża dziecięcy zegarek.

Dziecięcy zegarek był zniszczony. Zbite szkiełko i pogięte wskazówki świadczyły o tym dobitnie. Wściekły spadochroniarz podsunął grubemu zabawkę pod nos i zapytał: „Powiedz mi, co mam ci teraz zrobić, co?”. Jednak dowódca rozkazał swoim: „Koniec! Wyjazd! Do aut!”, a potem zwrócił się do policjantów: „Zróbcie tak, kurwa, jeszcze raz, to wam nogi z dupy powyrywam!”. Wojsko opuściło posterunek i po chwili auta pomknęły w kierunku miejsca, w którym zostawili dzieciaka.

Dzieciak wciąż tam siedział. Bandaż na głowie już był umazany czekoladą, a wniebowzięty konsument kończył dopijać trzecią puszkę słodkiego napoju. Gdy zobaczył zbliżające się Honkery, na dziecinną buzię wypełzł uśmiech, co nie umknęło uwadze wciąż tkwiącego na swoi posterunku Wahida. Sklepikarz ujrzał jak jeden z żołnierzy posadził malca na masce pojazdu, wcześniej położywszy tam grubą tekturę, aby rozgrzana blacha nie uczyniła dziecku żadnej szkody, a następnie, inny Polak wręczył mu gruby plik banknotów, co wywołało euforię obdarowanego. Chwilę później spadochroniarze zaczęli gwałtownie grzebać w kieszeniach, jakby czegoś poszukując i powyciągali z nich zielone banknoty, które okazały się amerykańską walutą. Gdy i ta fortuna znalazła się w ręku małego, z jego ust wydobył się perlisty śmiech, którego nie mogły zmącić czyjeś gorzkie, wypowiadane po polsku słowa: „No tak, gówniarzu, ty masz teraz kasę, a ja nie mam co palić do końca miesiąca, boś mnie wyczyścił do zera!”. Po chwili narzekający palacz krzyknął: „Do pojazdów! Spadamy stąd!”. Dzieciak z grubszą gotówką powędrował na krawężnik, a dwa auta gwałtownie ruszyły do przodu. Sklepikarz dostrzegł koślawe litery na burcie jednego z nich, układające się we frazę: „Fuck Jihad!”. Starzec nie znał ich znaczenia, ale to lepiej, bowiem napis nie zmącił, powstałego w jego głowie, szlachetnego obrazu rzeczników praw arabskiego dziecka.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 10 lipca 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:

Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.