"Gawęda Wodza". Radziecka kamizelka kuloodporna [FELIETON]

2024-06-26 06:41:32(ost. akt: 2024-06-27 14:10:41)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Zagłodzenie Ukrainy odbywa się na naszych oczach i przy biernej postawie świata. Nawet najwięksi optymiści – tacy jak ja, bowiem spadochroniarz zawsze musi być największym optymistą – zdają sobie sprawę, że potencjał moskiewski jest nieporównywalnie większy od kijowskiego - pisze w cotygodniowym felietonie Tȟašúŋke Witkó.
17 stycznia 1991 roku – w czwartek, czyli muzułmańską sobotę – samoloty koalicji antysaddamowskiej zaatakowały cele na terenie Republiki Iraku; tak rozpoczęła się I wojna w Zatoce Perskiej. Dowódca operacji „Pustynna Burza” – czterogwiazdkowy generał armii Stanów Zjednoczonych, Herbert Norman Schwarzkopf Jr. – rozkazał uderzać z powietrza aż przez 43 dni, aby w ten sposób maksymalnie osłabić groźną, przynajmniej teoretycznie, armię „Lwa Babilonu”, Saddama Husajna. Po tym, gdy już obezwładniono najważniejsze elementy wojsk arabskich, do których należały: stanowiska dowodzenia, węzły łączności, artyleria przeciwlotnicza czy systemy logistyczne, „Niedźwiedź”, jak potocznie żołnierze nazywali Schwarzkopfa, poprowadził natarcie lądem, które trwało raptem 100 godzin. Amerykańskie i brytyjskie czołgi parły na Bagdad i nie było siły, aby je zatrzymać. Gwardia Republikańska – osławieni pretorianie satrapy z Tikritu – okazała się przereklamowana, a jej wozy bojowe, wytwór radzieckiej myśli technicznej, nie były w stanie dotrzymać pola swoim odpowiednikom z państw NATO. Gdy cały świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na całkowite rozgromienie islamistów i zajęcie ich stolicy nad Tygrysem, administracja prezydenta George’a Busha nakazała wstrzymanie operacji, co pozwoliło Husajnowi utrzymać władzę jeszcze przez nieco ponad dekadę.

Nieco ponad dekadę później, 20 marca 2003 roku – w czwartek, czyli muzułmańską sobotę – wojska Sprzymierzonych znów ruszyły na Irak. Ich głównodowodzący, amerykański generał Tommy Ray Franks zaskoczył przeciwnika, bowiem uderzeniom z powietrza towarzyszyło jednoczesne natarcie wojsk lądowych. I tym razem myśl strategiczna oraz sprzęt Paktu Północnoatlantyckiego pokazały swoją wyższość nad tymi wywodzącymi się z Moskwy. 9 kwietnia 2003 roku Bagdad został zajęty, do lata praktycznie całe terytorium Iraku znalazło się pod okupacją zwycięzców, a prezydenta kraju i zbrodniarza wojennego, Saddama Husajna, aresztowano 13 grudnia 2003 roku. To był symbol końca epoki – pewien światowy ład został zaburzony.

Zaburzone – i to już w I połowie lat 90. XX wieku – zostały treści zawarte w umysłach żaków w mundurach, którzy wówczas zgłębiali arkana sztuki wojennej w polskich wyższych uczelniach wojskowych i należał do nich także autor niniejszej gawędy. Nasi wykładowcy, doświadczeni oficerowie liniowi również byli zdumieni łatwością, z jaką szeroko rozumiany Zachód rozprawił się z radziecką myślą i techniką militarną. Gdy sięgam pamięcią do tamtego okresu mojej nauki, wtedy przypominam sobie, że na zajęciach z taktyki ogólnej i wszystkich przedmiotów z nią powiązanych, zaczęliśmy analizować, pod batutą oficerów starszych, każdy etap „Pustynnej Burzy”. Byliśmy zaskoczeni, jak i cały ówczesny świat, „przeniesieniem wojny w powietrze”; długością, intensywnością oraz skutecznością nalotów maszyn Sprzymierzonych zestawionych z bezradnością lotnictwa i obrony powietrznej armii irackiej. Stale mam przed oczyma pełną ulgi, wysmaganą poligonowymi wiatrami twarz starego pułkownika, byłego dowódcy jednej z nadodrzańskich dywizji, który – w przypływie szczerości – mruknął pod nosem: „Dzięki Bogu, że tych trzech starych sklerotyków: Lonia, Suseł i Witja nie zrealizowało chorego pomysłu pancernego rajdu po Wielkiej Równinnie Niemieckiej, bo wszystkich by nas tam szlag trafił!”. Moi Czytelnicy pewnie się domyślają, że owym przywołanym „Lonią” był Leonid Iljicz Breżniew, sekretarz generalny Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, „Susłem” Michaił Andriejewicz Susłow, główny ideolog partii komunistycznej, a „Witją” marszałek Związku Radzieckiego, Wiktor Kulikow, głównodowodzący Wojskami Państw Stron Układu Warszawskiego. Gdy wspomniani starcy grali pierwsze skrzypce w Europe Wschodniej, to pułkownik był zapewne jakimś oficerem młodszym, być może dowódcą kompanii czołgów, która miała nacierać w kierunku Atlantyku. Myślę, że ten dojrzały człowiek uświadomił sobie, jakiego Armagedonu uniknął on sam i jego żołnierze, dzięki temu, iż jednak nie doszło do zbrojnej konfrontacji bloku komunistycznego z krajami demokratycznymi. Na koniec, by nieco rozluźnić atmosferę, wykładowca spojrzał na mnie i zapytał: „Podchorąży, czy wiesz, co to jest: dwie połówki betonowej dryny zespolone sznurówką od sapoga?”. Gdy przecząco pokręciłem głową, oficer roześmiał się i odpowiedział: „Radziecka kamizelka kuloodporna”.

„Radziecka kamizelka kuloodporna” stała się frazą towarzyszącą mi przez całe wojskowe życie. Symbolizowała ona rzeczy liche, siermiężne i niekompletne, co szyderczo podkreślono przywołaniem „sapogów”, które oryginalnie były przecież butami z wysoką cholewą – czymś na kształt oficerek – konstrukcyjnie pozbawionymi sznurowadeł. Wtedy, na studiach, wciąż zachodziliśmy w głowę, jakie wnioski Moskwa wyciągnie z bolesnego lania otrzymanego przez Arabów na pustyni. Byliśmy pewni, że w rosyjskich najwyższych sztabach trwają gorączkowe prace nad zmianą całej filozofii prowadzenia konfliktów zbrojnych, aż wreszcie przyszedł grudzień 1994 roku i rozpoczęła się I wojna w Czeczenii. Już kilka miesięcy później wiedzieliśmy, że wysiłek militarny Rosjan najlepiej opisują słowa Pana Wołodyjowskiego wypowiedziane podczas pojedynku z Andrzejem Kmicicem: „…waćpan machasz jak cepem...”. Kreml wciąż chciał walczyć pancernym walcem, do tego w miastach, co przynosiło jedynie duże starty w ludziach i sprzęcie. Bez polotu, bez manewru, starymi wozami bojowymi i starymi dowódcami, ukształtowanymi myślą strategiczną Gieorgija Żukowa. Nie można być zdzwionym, że i owo starcie zakończyło się dla Kremla katastrofą.

Katastrofę – ale inną, tę Saddama Husajna – miałem możliwość obserwować już w styczniu 2004 roku, gdy jechałem drogą prowadzącą z Kurdystanu do Kuwejtu, nazwaną przez Amerykanów „Tampa”. Sześć nitek znakomitego asfaltu, południkowo dzielących Irak prawie idealnie na pół, dawałoby duży komfort podróży, gdyby nie zepchnięte na pobocza wypalone skorupy pancerzy tanków z rodziny T-55, T-72, bojowych wozów piechoty BWP-1 i ciężarówek Kamaz, których skrzynie ładunkowe były kiedyś wypełnione amunicją lub innym zaopatrzeniem dla wojsk walczących. Długie kolumny złomu na gąsienicach i kołach, dosłownie rozstrzelane przez śmigłowce Apache i samoloty A-10 „Warthog”, działały na wyobraźnię każdego żołnierza. Wtedy zrozumieliśmy, że zarówno Schwarzkopf jak i Franks byli mistrzami w swoim fachu, a zadaniem każdego dowódcy jest prowadzenia wojny w taki sposób, by maksymalnie oszczędzać życie i zdrowie własnych żołnierzy, nie oglądając się na koszty, bowiem substancja ludzka jest bezcenna. To wyróżnia człowieka wyrosłego w kulturze łacińskiej od tego wychodowanego przez cywilizację stepową.

Cywilizacja stepowa, ta inkubowana przy dźwiękach kurantów z Wieży Spasskiej, znów postanowiła przypomnieć o swoim istnieniu. 24 lutego 2022 roku – w czwartek, a do tego tłusty – rosyjska nawała ruszyła w kierunku Kijowa, rozpoczynając operację specjalną w celu oswobodzenia Ukrainy z okowów faszyzmu, nazizmu, banderyzmu i wszystkich pozostałych izmów. Rychło okazało się jednak, że zaatakowani chcą sami decydować o swoim losie i nie potrzebują wolności symbolizowanej przez zdeformowaną zabiegami upiększającymi twarz byłego pułkownika radzieckiej bezpieki politycznej. I znów wszystko poszło źle – nacierające frontalnie czołgi ze wstęgą św. Jerzego na burtach zapłonęły niczym pochodnie po trafieniu przeciwpancernymi „Javelinami”, ubrana w łachmany piechota nie była w stanie dać im żadnej osłony, logistyka działała jedynie tam, dokąd dobiegały tory kolejowe, a dumne mentalne dzieci generała Wasilija Filippowicza Margiełowa, ojca wojsk powietrznodesantowych, dostały tęgie lanie pod Hostomlem. Wyszło, że osławiona „Doktryna Gierasimowa”, nazywana także „teorią chaosu”, jest pustym straszakiem, którego część kinetyczną tworzą głodni sołdaci o azjatyckich rysach twarzy, odziani w drelichy i obuci w kalosze. Bezradna generalicja nie była w stanie zdobywać kolejnych rubieży, więc postanowiła zagłodzić przeciwnika.

Zagłodzenie przeciwnika, Ukrainy, odbywa się na naszych oczach i przy biernej postawie świata. Nawet najwięksi optymiści – tacy jak ja, bowiem spadochroniarz zawsze musi być największym optymistą – zdają sobie sprawę, że potencjał moskiewski jest nieporównywalnie większy od kijowskiego. Nawet nie próbuję przekonać Państwa, że Putin przegra tę wojnę, ponieważ byłoby to grubym nadużyciem. Moim celem jest nieśmiała próba tchnięcia nadziei w serca Czytelników, poprzez ukazanie szerokiego tła konfliktów zbrojnych ostatnich dekad, uwypuklenia przewagi Zachodu nad Wschodem w każdym aspekcie, a także chęć podniesienia morale w polskich domach. Podróż w czasie po irackich pustyniach i czeczeńskich górach była zamierzonym zabiegiem, mającym przybliżyć zwykłemu człowiekowi meandry walki zbrojnej. Celowo pominąłem inwazję na Gruzję z 2008 roku i aneksję Krymu z roku 2014, gdyż – w mojej ocenie – w żaden sposób nie da się nazwać tamtych walk, z bardzo różnych powodów, symetrycznymi, dlatego ich analiza wydała mi się zbędna. Obecnie, kiedy Rosjanie dokonują faktycznie bardzo niewielkich postępów na froncie, co skwapliwie wyolbrzymiają agencje informacyjne, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z potęgą militarną. Jeśli ktoś z Państwa otoczenia zacznie się frapować buńczucznymi pogróżkami z Kremla, to streśćcie mu, proszę, moją gawędę, a na końcu przytoczcie dowcip o radzieckiej kamizelce kuloodpornej.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 26 czerwca 2024 r.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.